Cytat jakiś ciekawy

- Panie Antoś, tego jeszcze nie było! Dwa, panie Antoś, dwa dostałem. Podstawili się, panie Antoś, podstawili pod same lufy. Jeden od razu wyskoczył ze spadochronem, jak mu przygrzałem, a drugi trochę później. Jakby się jeszcze trzeci podwinął to bym i jego spruł, bo amunicji miałem do licha. Ale heca panie Antoś! Widzisz „Dziubek”, twój starszy kolega pokazał ci co potrafi. Jeśli chcesz, udzielę ci lekcji jak należy dwóch Niemców za jednym zamachem ukatrupić.
„Dziubek” skrzywił się, przymrużył oczy i odpowiedział spokojnie:
- Nie trzeba, Kazek. Widzisz ja również dwa zestrzeliłem i również dwaj piloci wyskoczyli ze spadochronem. Jeśli chcesz to raczej ja dam ci lekcje”.

Bohdan Arct „Niebo w ogniu”, Wydawnictwo MON, 1982 rok.

Wojenne historie

Wojenne historie

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Niełatwy dzień pewnego SEAL'sa


Mark Owen „Niełatwy dzień”. Wydawnictwo Literackie, 2012 rok, ebook

Książka, której największą promocję zrobił amerykański rząd i armia, które natychmiast ogłosiły całemu światu, że nie życzą sobie, żeby jakiś były żołnierz pisał nieautoryzowane wojenne historie zdradzając sekrety operacyjne i taktyczne operacji „Trójząb Neptuna” - zabicia Osamy bin Ladena.

Nic więcej nie było trzeba, żeby milion ludzi chciał tą książkę mieć i przeczytać! Od 20. grudnia polski wydawca udostępnił już wersję elektroniczną, a na początku stycznia będzie można kupić książkę w realu. Moja rada – ebooka kupcie w Empiku, jest taniej niż na stronie Wydawnictwa Literackiego (cud marketingu bożonarodzeniowego).

Ale czy warto?

Warto. Książek pokazujących współczesne wojenne historie jest już na rynku sporo. Wśród nich znaleźć można także takie traktujące o akcjach SEAL's podobnie jak książka Owena. Dlatego, że autor – autorzy (bo byłemu żołnierzowi w pisaniu pomagał Kevin Maurer) powiększyli historię ataku na siedzibę Bin Ladena w Pakistanie o wątek autobiograficzny, dzieki któremu lepiej poznajemy bohatera, jego motywacje i historię bojową.

Historię bojową, bo Mark Owen, a właściwie Matt Bissonette, nie jest żółtodziobem, ale żołnierzem, który zaliczył 13 tur bojowych w Iraku i Afganistanie, a jego doświadczenie doceniono m.in. w ten sposób, że kompletując elitarny zespół do ataku w Pakistanie Mattowi powierzono dowództwo nad jednym z czterech zespołów.

Dzięki autobiograficznemu układowi książki mamy szansę prześledzić, jak stawał się elitą wśród elit. Od pierwszego zabitego przez niego człowieka, do akcji, która stała się realizacją jego pragnień (wraca wspomnieniami m.in. do chwili, gdy oglądając na żywo, w telewizji, zamachy z 11. września on, komandos SEAL, wraz z kolegami odczuwał potrzebę działania i zemsty).

Książka to opowieści z 10 lat działania Matta, historia działań w Iraku, Afganistanie i Afryce, np. dość szczegółowo opisuje akcję odbicia kapitana statku „Maersk Alabama” z rąk somalijskich piratów. Kilka podobnych akcji opisuje na tyle szczegółowo, że możemy poznać atmosferę i zasady walki w górach i w terenie zabudowanym.

Jest to dodatkowo ciekawe, bo mamy do czynienia z dość skromną w wymowie opowieścią kogoś, kto stanowi elitę nad elitami. Drabinka elitarna: SEAL, którzy sami w sobie już są elitą – grupa kontrterrorystyczna DEVGRU, elita wśród SEAL-sów i poziom ostateczny – wybrana wśród DEVGRU grupa 24 mężczyzn atakujących Osamę bin Ladena (OBL-a). A Matt był jednym z czterech dowódców grup!

Oczywiście to moja subiektywna ocena z którą, co najciekawsze, nie zgodziłby się sam autor, gdyż wielokrotnie podkreśla, że owa elita elit (zwana tak przeze mnie) została zebrana do ataku dla uspokojenia polityków, a samo zadanie równie dobrze mógł wykonać każdy zespół SEAL.

Sam atak, czyli, jak się wydawać może, najciekawsza cześć książki, opisany jest dość szczegółowo zarówno z punktu widzenia pojedynczego uczestnika (Matta) jak i całości wydarzenia. Mimo, że był przygotowywany kilka tygodni i dużym nakładem środków, w ostatniej chwili nie wszystko poszło dobrze, było dramatycznie i komandosi musieli uruchamiać plan B. Jednak ich doświadczenie i wyszkolenie „dały radę”.
Kto chce wiedzieć więcej niech przeczyta książkę!

Czy książka jest kontrowersyjna i czy można tu znaleźć jakieś tajemnice? Ja nie znalazłem, chyba że ważnym szczegółem jest np. to, że Matt ruszał do walki w trekach Salomona. Jest za to napisana normalnym językiem i pokazuje również zakulisowe życie żołnierzy, np. to, że wkurzała ich opieszałość polityków przy podejmowaniu decyzji ataku, która im samym wydawała się oczywista. Jedyne co może wydawać się kontrowersyjne to, przy całym szacunku dla osoby głównodowodzącego, dość chłodny stosunek do Obamy, ale w kraju absolutnej wolności wypowiedzi nie powinno to być potępiane.

Ja zdecydowanie wolę taką, nieautoryzowaną i trochę niepokorną opowieść, niż pełną pienia z zachwytu dla armii i polityki USA i zdecydowanie zatwierdzoną „Przetrwałem Afganistan”.

W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: 5-.     

poniedziałek, 15 października 2012

Wielki żołnierz (do końca) – wielki kłamca


Albert Kesselring „Żołnierz do końca” , Wydawnictwo Bellona, 1996 rok

Mój powrót do pisania miał wyglądać inaczej, bo stworzyła się już kolejka przeczytanych książek i pora uzupełniać „blogową biblioteczkę” systematycznie. Niestety powyższa pozycja zaburzyła cały mój misterny plan. Na dodatek nie przeczytałem nawet całej książki, a napisać o niej po prostu muszę.

Marszałek Kesselring napisał swoją książkę siedząc po wojnie w więzieniu skazany na dożywocie za zbrodnie wojenne we Włoszech (złagodzono mu w ten sposób karę śmierci). A wydał ją w 1953 po tym jak wyszedł z więzienia chory na raka.

Wydawało mi się, że książka napisana przez niemieckiego generała/marszałka, który dowodził na wielu frontach europejskich, dostarczy nowych informacji i pogłębi moją wiedzę dodając spojrzenie drugiej strony (po lekturze książek Pattona, Montgomerego, Bradleya).

Tymczasem znalazłem to:
Nie było żadnych ustaleń prawa międzynarodowego dotyczących wojny powietrznej; podjęta przez Hitlera próba ogłoszenia, że wojna powietrzna jest w ogóle sprzeczna z prawem międzynarodowym, została w rozmowach międzynarodowych odrzucona, podobnie jak i jego propozycja ograniczenia wojny powietrznej tylko do celów wojskowych. Włączyliśmy do regulaminów – a ja, jako szef sztabu miałem w tym znaczący udział – zasady moralne, które, wedle naszego sumienia, powinny być przestrzegane także przez lotników. Należało do nich ograniczenie ataków do celów czysto wojskowych, ich zakres został rozszerzony dopiero wskutek następstw wojny totalnej. Zabronione były ataki na otwarte miasta i osoby cywilne”.

Wow! I to wszystko w rozdziale poświęconym wojnie przeciwko Polsce w 1939 roku!
Wcześniej można było przeczytać np. o miłującym pokój altruiście marszałku Hermanie Göringu.

Takich „perełek” można znaleźć tam więcej, ja doczytałem, na razie, tylko do początku kampanii na zachodzie. Rozumiem, że Kesselring pisał swoją książkę w więzieniu i wydał ją wcześnie, w 1953 roku i takie wspomnienia muszą być obarczone ciężarem złych emocji i pretensjami do aliantów po procesach w których nie czuł się winny, ale żeby jawnie mijać się z prawdą?

I na dodatek strasznie zapędza się w wygładzaniu nieładnej historii. Tak napisał o bombardowaniu Warszawy we wrześniu 1939 roku:
Aby oszczędzić miasto, kazałem dokonywać ataków bombowych na mosty i dworce w jego obrębie, wyłącznie Stukasom i samolotom szturmowym, nad którymi leciała osłona myśliwców i niszczycieli. Zrzucono przy tym wiele tysiąckilogramowych bomb, co w owych czasach było godnym uwagi osiągnięciem!”.

Przy bombardowaniu Warszawy? Tylko Stukasy i szturmowce? Z tonowymi bombami? No nawet łgać trzeba umieć!

No i mam dylemat. Oczekiwałem na dawkę historii widzianej od drugiej strony, a otrzymałem książkę, pełną propagandy jakby hitlerowskie Niemcy wygrały wojnę i generał/marszałek publikował swoje wspomnienia pod dyktando samego Goebbelsa. Czy warto poświęcić czas na zabawę w wyławianie prawdy ze sterty bzdur! A może potraktować to jako wyzwanie i poszukiwać dalszych nieprawd w jego książce?

Nie wiem, do tej pory dowiedziałem się z tej lektury tylko jednej interesującej rzeczy – kwatera główna Kesselringa mieściła się w szczecińskiej Płoni. Reszta to bełkot, kłamstwa i przemilczenia (jak do tej pory).

W moim rankingu 6-gwiazdowym – książka dostaje 2 i to tylko dla tego, że 1 rezerwuję na wszelki wypadek.




środa, 30 maja 2012

Świadkowie historii, głos jej twórców


Roderick Bailey „Świadkowie. Zapomniane głosy. D-Day. Lądowanie w Normandii”. Wydawnictwo RM, 2011 rok

To nie jest wojenna historia, to jest wiele wojennych historii. Autor tej książki wszedł do archiwów Imperial War Museum, gdzie zarejestrowano tysiące głosów i opowieści brytyjskich żołnierzy, i stworzył książkę niezwykłą – składającą się, prawie, tylko i wyłącznie z relacji naocznych świadków! To „prawie” wytłumaczę za chwilę.

I nie można jej w prosty sposób zrecenzować. Bo jak opisać dziesiątki, czy nawet setki (nie liczyłem) małych historii opowiedziane przez kilkudziesięciu (nie wiem nie liczyłem) bohaterów. Łączy je czas i miejsce. Wszystkie dotyczą przygotowań do i walk w największej operacji desantowej na świecie – Overlord, czyli lądowaniu wojsk sprzymierzonych we Francji, 6 czerwca 1944 roku. I wszystkie są osobiste, bardzo krótkie i dotyczą konkretnej chwili i miejsca. Dzięki temu możemy nie tylko, jak w innych książkach dotyczących Overlord, przenieść się na pole bitwy ale także, niemal, do głów żołnierzy.

Pomysł na opowieści żołnierskie nie jest nowy, zawierają je przecież niemal wszystkie książki historyczne dotyczące tych czasów. Autorzy bardzo często cytują żołnierzy, bohaterów tamtych czasów, nawet jeśli nie dokładnie to na ich relacjach tworzą swoje wojenne historie. W tej pozycji mamy tylko szczątkowe, historyczne wprowadzenia do poszczególnych rozdziałów i dalej już tylko krótkie, niemal fotograficzne migawki z wydarzeń oczyma ich twórców. Przecież każdy z tych żołnierzy był nie tylko świadkiem tej historii ale także jej współtwórcą. Przy odrobinie wyobraźni, czytając słowa piechociarza leżącego na ostrzeliwanej plaży, możemy zobaczyć mijających go, idących do ataku komandosów i poczuć jego, dla nich, podziw. Czasami czytając odnosiłem wrażenie, że widziałem gdzieś takie zdjęcie.

Znajdziemy wśród nich pojedyncze anegdoty, czy tragiczne epizody, ale także opowieści wspaniale zazębiające się, jak ta o dowódcy czołgów zdobywających umocnienia nadbrzeżne, który wyskoczył ze zniszczonej przez niemieckie działo maszyny, by wskazać nadjeżdżającemu działu samobieżnemu cel. I zaraz możemy przeczytać relację członka załogi owego działa, która uprzedzona mogła zniszczyć niemiecki punkt oporu. Dwie niezależne od siebie relacje ukazujące tą samą chwilę bitwy.

Znajdujemy tu glosy zarówno admirałów, oficerów, jak i szeregowych. Tych, którzy jak szef zespołu meteorologów mieli bezpośredni wpływ na datę inwazji, i nie mających wpływu na przebieg bitwy szeregowych spadochroniarzy, którzy wykonując rozkazy ze swoim strachem oswajali się już w nocnych potyczkach. Dzięki temu poznajemy wojnę ze wszystkich stron.

Dla mnie unikalne są relacje czołgistów pływających czołgów DD i ich przeżycia, gdy ciężkimi czołgami, oddzieleni od morza kurtyną z brezentu zjeżdżali daleko od brzegu z barek desantowych, by za chwilę płynąć ku brzegowi, gdzie na ich wsparcie czekała piechota. Czy to było szaleństwo, czy desperacja, odwaga i poczucie obowiązku, trening i zaufanie do własnych umiejętności i maszyn?

Oczywiście książka ma swoją wadę. Jest nią cecha, która jak się okazuje, wspaniale łączy narody. My, Polacy cierpimy przecież z powodu niedocenienia roli polskiego żołnierza w czasie 2 wojny światowej przez światową (amerykańską w szczególności) kulturę masową. Któż by pomyślał, że Brytyjczycy mają tak samo? W przedmowie autora i Winstona S. Churchilla (wnuka „tego” Churchilla) wyraźnie to widać. Piszą oni wprost, ze rola brytyjskich żołnierzy w lądowaniu w Normandii jest niedoceniana przez kinematografię, a przecież angielscy marynarze i żołnierze walczyli i ginęli wykonując ważne zadanie nawet na plaży Omaha! Oczywiście dla nas, zwykłych zjadaczy filmowej papki historycznej, brzmi to dziwnie, bo my przecież wiemy najlepiej kto tak naprawdę jest niedocenionym elementem 2 wojny.

Wracając do wady. Jest nią właśnie ograniczenie się do przekazania relacji tylko żołnierzy brytyjskich, tych z samej Wielkiej Brytanii. Wprawdzie odwiedzamy w książce inne rejony lądowania, nie tylko brytyjskie, ale tylko po to żeby poznać relacje obecnych tam Brytyjczyków. Nie jest to wada, gdy wiesz co czytasz, rozumiesz intencje twórcy (te kompleksy o których mowa wyżej) i być może prawdziwy Anglik, który kupi tę książkę w londyńskiej księgarni jej nie zauważy, ale my kupując pozycję o takim tytule mamy, wg mnie, prawo być odrobinę rozczarowani.

Serdecznie polecam, mimo że uważnym czytelnikom z pewnością przyjdzie do głowy niewesoła refleksja – Angole mają taką książkę, ba mają archiwa dzięki którym owa książka mogła powstać, a my? Gdzie historie setek tysięcy polskich żołnierzy 2 wojny światowej? Mamy tylko relację tych, którzy potrafili i nie bali się sami pisać. Smutek i jeszcze jeden kamyczek do ogromnej sterty kamieni w ogródku PRL-u.

W moim rankingu 6-gwiazdowym – książka dostaje mocne 5 +

PS Są jeszcze dwa tomy „Świadków...”, o bitwie o Anglię (mam) i Holocauście (trochę boję się nieludzkości, które pewnie tam będą).



wtorek, 24 kwietnia 2012

Współczesne dotknięcie wojny


Piotr Langenfeld „Afganistan. Dotknąłem wojny” Wydawca ENDER, 2011 rok

Czy wiecie, że gdyby taka myśl przyszła wam do głowy, moglibyście wybrać się na wojnę i to nie taką udawaną, inscenizowaną, ale prawdziwą! Tam gdzie prawdziwi ludzie strzelają do prawdziwych ludzi z prawdziwych karabinów, prawdziwymi kulami.

Chcielibyście? Ja nie. Lubię wojenne opowieści, podziwiam dokonania żołnierzy, ale mam nadzieję, że to już historia i podobne emocje już nam nie grożą. W tej książce można przeczytać, że nie wszyscy podzielają mój pogląd. Jej autor, rekonstruktor historyczny odtwarzający drugowojennego żołnierza amerykańskiego, postanowił zobaczyć wojnę z bliska. Okazało się to proste. Jako dziennikarz zgłosił armii amerykańskiej swoją chęć wyjazdu do Afganistanu. Dostał akredytację i pojechał... My otrzymaliśmy solidny reportaż. I historię wojenną, której mogliśmy się nie spodziewać.

Bo czy ktoś z Was mógł przypuszczać, że wystarczy wyrazić chęć a potem wsiąść w samolot wylądować na lotnisku w Kabulu, taksówką podjechać do amerykańskiej bazy wojskowej, by w konsekwencji, razem z amerykańskimi żołnierzami, trafić na wzgórze ostrzeliwane przez talibów?

No teraz wydaje się to proste – po przeczytaniu książki i złożeniu powyższego, wielokrotnie złożonego zdania – i może rzeczywiście takie było. Jednak nie każdego stać na podjecie takiego wyzwania. Zaś autorowi owa „wycieczka” spodobała się na tyle, że po pierwszym razie postanowił pojechać raz jeszcze. W ten sposób dostajemy dwa w jednym – dwie opowieści w jednej książce to prawdziwa promocja.

Ostatnio możemy przeczytać i obejrzeć kilka ciekawych historii z wojny w Afganistanie (jedną z nich opisywałem trochę wcześniej). Na kilku kanałach telewizyjnych pokazywane są, często kilkuodcinkowe, dokumenty na temat żołnierzy sił sojuszniczych (nawet polskie telewizje postanowiły pokazać naszych wojaków), rzadko jednak kamery i reporterzy towarzyszą żołnierzom w misjach bojowych.

Tymczasem Piotrowi udało się na tyle „obłaskawić” Amerykanów, że pozwolili mu dołączyć do akcji bojowych i podpatrywać ich w bardziej ekstremalnych sytuacjach. Do jego specjalnego „szczęścia” należy zaliczyć dodatkową współpracę talibów, którzy postanowili ostrzelać owych żołnierzy i jego również, przy tej okazji.

Mamy dzięki temu kilka niezłych portretów żołnierskich, prawdziwych sytuacji taktycznych i autentycznych rozmów. Także dzięki rekonstrukcyjnemu hobby (zawsze można znaleźć miłośników tych samych amerykańskich formacji) i temu, że wszędzie można znaleźć rodaków (np. jako amerykańskich oficerów).

Jeśli interesuje Was sytuacja w Afganistanie (roku 2009, czyli niedawno), to co myślą i czują nasi amerykańscy sojusznicy, jak wygląda życie korespondenta wojennego to poczytajcie a przy okazji podnieście średnią czytelnictwa w Polsce. Dodatkowym atutem są zdjęcia, które ponieważ książka w całości wydana jest na dobrym papierze, znajdują się we właściwych, ilustrujących opowieść miejscach.

A propos korespondentów wojennych.

Ostatnio czytałem sobie historię niewojenną. Autor owej powieści, sam były reporter wojenny, opisuje przygodę swojego bohatera – fotoreportera. Ów fotograf za 200 marek miał możliwość śledzić „pracę” snajpera ostrzeliwującego ulice oblężonego Sarajewa. Leżąc obok niego na dachu, między jednym a drugim strzałem, bohater książki wypytywał snajpera o szczegóły. Chłodno i obiektywnie pytał o motywy wybierania tego a nie innego celu (cywilów przemykających „aleją snajperów”), kąty wyprzedzenia ze względu na siłę wiatru itp. Oczywiście to zmyślona opowieść, ale nie może nie wzbudzić pytania o rzeczywisty obiektywizm dziennikarzy relacjonujących wojnę. Nie trzeba wiele wysiłku by znaleźć w prasie, internecie, telewizji reportaże z jakiejś wojny. Straszne zdjęcia zabijanych i zabitych ludzi, które możemy obejrzeć pomiędzy kęsem hamburgera i łykiem kawy. I o których zapominamy równie szybko jak o smaku tych posiłków.

Czy musimy je oglądać? Czy nasi, tzw. wolnego świata, dziennikarze muszą robić te zdjęcia i filmy. Co czuje fotoreporter robiąc zdjęcia zabijanym ludziom? Co nim kieruje? Czy chłodny obiektyw aparatu, kamery może rzeczywiście być bezstronny? Są tacy, którzy twierdzą, że rzeczywistość jest kreowana przez obserwatora. Czy korespondenci wojenni tworzą wojny? Z całą pewnością tworzą ich obraz.

A może tworzony przez nich obraz wojny pozwala je zakończyć? Zmusza światowe potęgi do reakcji wpływając na opinię publiczną. Nie sądzę. Wielcy tego świata i tak interweniują tam gdzie widzą swój interes, a w manipulacji masami swoich wyborców są mistrzami.

Co więc dostarczają nam dziennikarze opisujący wojnę? Współczesny, równie przerażający, rodzaj igrzysk, rzymskiej areny i walk gladiatorów? Dużo pytań i dużo wątpliwości.

A wszystko przez dwie całkiem sympatyczne historie. Ta wojenna, która była bezpośrednią przyczyna mojego tu wpisu i ta druga - „Batalista” Arturo Perez-Reverte, Wydawnictwo MUZA, 2007.

W moim rankingu 6-gwiazdowym – książka dostaje mocną 5 – za odwagę, historię, fajny język i lekkość czytania przede wszystkim.

wtorek, 13 marca 2012

Moskal o Powstaniu Warszawskim

Nikołaj Iwanow „Powstanie Warszawskie widziane z Moskwy”. Wydawnictwo Znak, 2010 rok.

Tym razem na początek nie o książce tylko osobista refleksja o mojej historii z wojenną historią, którą owa opisuje. PRL, w którym miałem okazję żyć parę lat, przedstawiany jest jako epoka powszechnego kłamstwa w sprawie Powstania Warszawskiego. Tymczasem jako młody człowiek miałem szczęście być wychowywany w kulcie powstania. Dom, harcerstwo nauczyły mnie, że ów zryw narodowy „wielkim powstaniem był”. Gromadziłem i czytałem wydawane w PRL książki (a było ich niemało) i chłonąłem bohaterskiego ducha bez żadnych wątpliwości. Paradoksalnie zaczęły mnie one ogarniać dopiero po roku 1989, czyli po odzyskaniu pełnej niepodległości i możliwości wydawania i czytania wszystkiego. Co ciekawe im więcej się dowiadywałem, tym mniejszym byłem entuzjastą powstania i tak mi pozostało do dzisiaj.


Rosyjskie spojrzenie

Z tym większą ciekawością usiadłem (położyłem się, stanąłem... w końcu nieważne w jakiej pozie i miejscu czyta się książkę) do przeczytania powyższej pozycji, a znalazłem ją przypadkiem na bibliotecznej półce. Intrygujący tytuł i autor Rosjanin budziły nadzieję na jakieś inne spojrzenie na nasza narodową dumę. Swoją drogą dlaczego tak dumni bywamy z naszych klęsk?

Już w trakcie czytania okazało się, że autor część moich przewidywań potwierdził, a w części rozczarował typowym podejściem do tematu. Ta wojenna historia miała by być, wg autora, swego rodzaju misją – przedstawieniem na rynku rosyjskim prawdziwej historii stosunku Rosji radzieckiej do Powstania Warszawskiego. Oczywiście wydana u nas też ma swój sens - niesie bowiem wiele informacji, które zgromadzone w jednej publikacji utwierdzają nas w tym co i tak wiemy od dziesięcioleci – Stalin umyślnie wstrzymał swoje wojska i choć mógł zdobyć Warszawę specjalnie poczekał aż niewygodnych mu AK-owców pozabijają Niemcy.

Kawał dobrej i potrzebnej roboty

Bez wątpienia pan Iwanow wykonał solidną robotę. W książce znajdziemy dane z radzieckich raportów wojskowych, sprawozdań wywiadu, spotkań Stalina i raportów najwyższych dowódców. Ta solidna praca doprowadza mnie do ciekawych konkluzji i wniosków niekoniecznie zgodnych z autorem.

Jednym z koronnych argumentów zwolenników powstania jest teza, że uratowało ono nas przed zostaniem republiką rad (którąś tam z kolei). Argument zawsze wydawał mi się trochę naciągany, bo wprawdzie kilku z prawdziwych polskich komunistów stawiało to sobie za cel. Jednak tak otwarte zniewolenie Polski nie byłoby dla Stalina dobre ze względów politycznych. Autor dodatkowo potwierdza moje przekonania twierdząc, że Stalinowi nie zależało na stworzeniu polskiej republiki rad, bo uważał Polaków za naród zbyt buntowniczy i niestabilny, by wcielić nas w swoje granice.

Innym faktem, dla mnie zupełnie nowym, jest polityka wobec Polaków w okresie międzywojennym, która oscylowała od tworzenia polskich autonomicznych stref w regionach, w których mieszkali Polacy do ścigania wszystkich z polskim pochodzeniem w okresie „wielkiej czystki”. Ciekawe jest także to, że ci Polacy, którzy doznali tych represji w stopni najwyższym, a udało się im przeżyć, potem byli najgorętszymi zwolennikami stalinizmu (np. Rokossowski).

Wojna i polityka

Autor rozbiera radziecką ofensywę letnią 1944 roku, a w zasadzie jej końcówkę, na czynniki pierwsze. Dysponując dobrymi danymi dotyczącymi stanu wojsk i ich zaopatrzenia wysnuwa wnioski, że Armia Czerwona mogła bez problemu przedłużyć swój atak i wyzwolić Warszawę. To autor; ja czytając te same dane widzę armię, która wykonała prawie 500 km marsz w walce i wprawdzie mogła spróbować przedłużyć atak oskrzydlając stolicę Polski, jednak nie byłoby to proste. Nawet na froncie zachodnim, później gdy Niemcy byli w odwrocie w Belgii i Holandii, nie zdobywano miast z marszu.

Dodatkowo w grę wchodziła polityka, którą przecież kierował się nie tylko Stalin. Nikt przecież nie był nieświadomy, że Powstanie Warszawskie ma wyzwolić stolicę i pozwolić by wkraczających do niej Rosjan witali przedstawiciele rządu „londyńskiego”. Czemu więc dziwić się Stalinowi, że postanowił tym razem szanować życie swoich żołnierzy. Myśmy wtedy nie byli nawet jego sojusznikami, a „tylko” sojusznikami jego sojuszników!

Ciekawy jest także samonapędzający się mechanizm, który jest często widoczny także w dzisiejszym życiu. Pracownicy wiedzą czego oczekuje od nich szef, wobec tego przygotowują raporty potwierdzające jego tezy (co zapewnia im odpowiednie premie), on po przeczytaniu raportów z zadowoleniem stwierdza słuszność swojego rozumowania i utwierdza się w nim. Podobnie działo się ze Stalinem i jego wywiadem, który wiedział jakich raportów oczekuje Moskwa i przesyłał je swoim wodzom. Oni zaś opierali na nich swoją politykę i strategię wojny, co skutkowało kolejnymi raportami wywiadu itd. M.in. takie właśnie raporty słał do Stalina jego oficer przy sztabie AK w walczącej Warszawie, a jego mocodawca, z czystym sowieckim sumieniem mógł na ich podstawie podejmować kolejne decyzje.

Polscy komuniści

O rządzie PKWN i armii polskiej na wschodzie również warto wspomnieć. Iwanow rozwiewa wszelkie złudzenia zwolenników polskich komunistów. Ich samodzielność w podejmowaniu decyzji była mniej niż iluzoryczna, a ich retoryka (nie wspominając już o działaniach) była ściśle uzależniona od reakcji Moskwy. Również próba przyjścia na pomoc powstaniu przez dywizje berlingowców była tylko zasłoną dymną, która bez wsparcia Armii Czerwonej nie miała szans powodzenia.

Polonofobowie i polonofil 

Cały rozdział, czy podrozdział poświęca autor współczesnym rosyjskim historykom i publicystom, których książki ukazujące powstanie w złym świetle cieszą się wielkim powodzeniem w Rosji. Określa ich polonofobami i pewnie ma rację – historia polonofobii ma w Rosji (szeroko pojętej historycznie) bogate tradycje. Niepokojące jest to, że te publikacje mają tam ogromne nakłady, gdy tymczasem te ukazujące wspólne losy bardziej zgodnie z „naszą” prawdą są wydawane w marginalnych nakładach. To trochę inaczej niż na zachodzie, gdzie w ostatnich latach ukazało się kilka ciekawych książek. Ale Rosjanie nie lubią czytać o swoich „błędach i wypaczeniach” tym bardziej, że spędzili w nich ładne kilkadziesiąt lat dłużej niż my, a i nadal żyją ich narodowi bohaterowie owych czasów. Dziwić się można, ale trzeba spróbować zrozumieć. 

Pan Iwanow tymczasem sam jest polonofilem i mimo, że zapewne oburzyłby się na takie stwierdzenie, które w jakimś stopniu neguje jego obiektywizm historyka, to mam na to dowód. Wg mnie autor, tak jak większość bezkrytycznych wielbicieli powstania, miesza bezdyskusyjny heroizm powstańców z jego politycznymi powodami. Nie potrafi rozdzielić tych dwóch, wg mnie, różnych spraw i dlatego nie może obiektywnie ocenić dowódców powstania i ich zwierzchników z rządu.

I to właśnie, co byłoby zaletą (z punktu widzenia „polskiej racji stanu”) tej książki gdyby wydano ja na rynku rosyjskim, jest owej pozycji najsłabszą stroną. Jednak to ważna pozycja wśród książek o Powstaniu Warszawskim i każdy kogo interesuje jego wojenna historia powinien ją przeczytać.

W moim osobistym, 6-gwiazdkowym rankingu – 4.

wtorek, 28 lutego 2012

SEAL's w Afganistanie

Marcus Luttrell, Patrick Robinson „Przetrwałem Afganistan”. Inne Spacery, 2007 rok.

Książka ze współczesną wojenną historią. Dramatyczną, prawdziwą i spisaną przez prawdziwego żołnierza (przy małej pomocy). Historią, po której będziemy inaczej patrzeć na telewizyjne i prasowe relacje z Afganistanu. Historią opowiedzianą tak, że mimo iż wiedziałem o tym, gdy brałem ją z księgarskiej półki, mało nie rzuciłem lektury po pierwszych kilkudziesięciu stronach.

Pierwsza część książki to nieustająca pochwała amerykańskiej armii, no nie, nie całej - tylko jej małej części - NAVY SEAL's - jednostki komandosów marynarki wojennej USA. To najlepsi wojownicy na świecie, najlepiej wyszkoleni, najlepiej pływający, najlepiej biegający, najlepiej wyposażeni itp. itd. Aż do całkowitego znudzenia, a przy tym najbardziej inteligentni, najbardziej odważni i najbardziej patriotyczni.

No po prostu gdyby SEAL's działali już podczas drugiej wojny światowej, a ZSRR wystawiło po swojej stronie czterech pancernych i psa oraz kapitana Klossa, to ci alianci sami pokonaliby nazistowskie Niemcy i tylko przy okazji zrobili porządek z Japonią. Po czym SEAL's rozbroili by pancernych i kapitana Klosa i na świecie zapanowałby powszechny pokój.

Całe szczęście po pewnym czasie człowiek uodpornia się na teksty w rodzaju tego poniżej.
"Uważam też, że ostatni papież, Jan Paweł II, był najświętszym człowiekiem na Ziemi, bezkompromisowym Wikarym Chrystusa, człowiekiem o niezachwianych zasadach. Twardy był ten Jan Paweł. Za twardy dla Rosjan. Zawsze myślałem, że gdyby nie został księdzem, byłby dobrym SEALsem".
To mój ulubiony cytat z pierwszych rozdziałów tej książki!

Pierwsza część książki poświęcona jest właśnie takim zachwytom i dość szczegółowemu opisowi szkolenia SEAL's. Czyli mniej więcej to samo co można było obejrzeć w filmie „G.I. Jane” tylko tam była chociaż Demi Moore, a tu królują opisy mokrego piasku w gaciach!

Niestety tu zaczynają się schody i piasek sypany w tryby doskonałego systemu rekrutacji amerykańskiej armii. Otóż przy sprawdzianie na basenie okazało się, że armia potrafiła wysłać na ten kurs WODNO-ziemnych komandosów, ludzi nie umiejących pływać, lub (uwaga!) posiadających zaświadczenie od lekarza zabraniające im moczenia głowy w czasie pływania!

Niestety książka nie jest tylko tak rozrywkowa. Jej pierwsza część jest tylko preludium do pokazania jednego z najtragiczniejszych wydarzeń w dziejach SEAL's. Autor, współautor, był nie tylko ich świadkiem, ale okazał się jedynym który je przeżył.

Od samego początku śledzimy naszego bohatera lecącego na misję w Afganistanie (wszystkie powyższe są tylko retrospekcjami). Jego jednostka służy tam jako część służb specjalnych śledzących ruchy rebeliantów i przeprowadzających operacje precyzyjne.

Ich czteroosobowy oddział otrzymał zadanie inwigilowania afgańskiej wioski i potwierdzenia obecności konkretnego rebelianckiego dowódcy, a w razie czego ściągnięcie posiłków w celu pojmania go. Gdyby ów rebeliant chciał wcześniej uciec żołnierze mieli rozkaz zlikwidowania go. Misja była szczególnie niebezpieczna z uwagi na to, że rebelianckiemu przywódcy zawsze towarzyszył duży oddział jego żołnierzy.

SEAL's dotarli na miejsce nocą i długo wybierali stanowisko. Niestety ci najdoskonalsi żołnierze znaleźli miejsce do tak doskonałej obserwacji, że już bladym świtem wyszli prosto na nich miejscowi pasterze owiec!

Tu następują opisy rozterek, z których wynika, że komandosi najchętniej by zabili pojmanych pasterzy. Tak byłoby najlepiej dla nich (znaczy komandosów) i dla misji. Niestety – liberalne media! Nawet gdyby zabili pasterzy i ich pochowali to przecież mieszkańcy będą ich szukać - znajdą, wykopią i pokażą jako amerykańską zbrodnię. A potem to już wyżej wspomniane liberalne media, wynikający z ich zainteresowania proces itd.

Pomyśleli, przegadali i... wypuścili pasterzy. Ci zaś pobiegli do wioski gdzie była cała rebeliancka armia, która przybiegła zobaczyć Amerykanów. Tu następuje opis rodem z „Rambo”, po jego zakończeniu żyje tylko główny bohater, który z nadzieją oczekuje odsieczy, którą dzięki swojemu bohaterstwu wezwał jego poległy kolega.

To jednak nie wszystko, bo gdy nasz bohater ucieka, w odległej bazie SEAL's, gdzie odebrano sygnał, następuje pełna mobilizacja i kto żyw wsiada do śmigłowca lecącego na ratunek. Lecą na ratunek! Chcą wyskoczyć w miejscu lądowania zaginionego oddziału, a tam niespodzianka – talibowie wsadzają im w otwartą klapę śmigłowca rakietę! Bum i giną kolejni super komandosi.

Jeśli komuś przeszkadza moje zwięzłe i proste w formie streszczenie (w dodatku pełne wykrzykników!) to muszę się przyznać, że kontrast pomiędzy patriotyczno-nadętymi tekstami o przewadze SEAL's nad wszystkim, a kupą błędów, która doprowadziła do tragedii jest zbyt wielki by jej rozmiar go „przykrył”.

Końcówka to szczęśliwy koniec, dobrzy Afgańczycy, w przeciwieństwie do tych złych, ratują komandosa. Odnajdują go koledzy rangersi (to ci gorsi żołnierze amerykańscy) i na koniec jeszcze dostaje medal z rąk Najwyższego dowódcy (tak nazywa prezydenta swojego kraju). Jest jeszcze łzawa opowieść z serca Teksasu, gdzie, w czasie gdy był uznany za zaginionego, pół stanu pocieszało jego rodzinę.

Wiem, że w zasadzie opowiedziałem całą książkę psując radość czytania. Usprawiedliwia mnie to, że owej pozycji serdecznie nie polecam. To propagandówka czystej wody. A jak ktoś będzie miał ochotę i mimo wszystko będzie chciał to zrobić to niech da znać – mam książkę do oddania.

W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu – 3 i to tylko ze względu na pamięć po poległych.

wtorek, 24 stycznia 2012

Wojna zimowa przez szczerbinkę karabinu snajperskiego

Petri Sarjanen „Biała śmierć. Najskuteczniejszy snajper w historii wojen – Simo Häyhä”. Wydawnictwo Replika, 2009 rok.

Książka na naszą obecną zimę – można przypomnieć sobie mnóstwo śniegu i mróz sięgający 40 stopni - doskonała lektura gdy na koniec stycznia termometr pokazuje 5 stopni powyżej zera i pada deszcz (w Szczecinie śnieg był w tym roku przez jeden dzień, akurat byłem w centralnej Polsce). Tak naprawdę to jest także lektura dobra na lato i na każdy inny czas, bo to po prostu dobra wojenna opowieść jest!

Dotyczy ona jednego żołnierza mało znanej u nas wojny. Dzięki temu, że ów żołnierz nie był jednak samotnym łowcą, a członkiem konkretnej kompanii jest także okazja przyjrzeć się bliżej realiom toczenia wojny w zimie, przy ogromnej przewadze liczebnej i sprzętowej nieprzyjaciela.

„Biała śmierć” jest jedną z tych książek, które nie mówią wszystkiego ale wspaniale inspirują do własnych poszukiwań. Bo niby wiedziałem już coś o tej wojnie, oglądałem film, czytałem co nieco, a jednak powstał głód wiedzy, by dowiedzieć się więcej o tych wojennych zmaganiach.

Trochę historii

Po zwycięskim opanowaniu polowy Polski we wrześniu 1939 roku Sowieci (niechętnie używam tego słowa ale jeszcze bardziej niechętnie napisałbym Rosjanie) postanowili „uporządkować” sprawy swoich północno-zachodnich granic. Ich dyktatowi poddały się państwa bałtyckie, jednak Finlandia nie spełniła radzieckich żądań. A granica fińsko-radziecka przebiegała tylko 25 km od Leningradu! Sowieci chcieli jej przesunięcia o 25 km, oddania im w dzierżawę półwyspu Hanko na którym chcieli wybudować bazę wojskową (dałoby im to pełne panowanie nad Zatoką Fińską) i rozebrania linii obronnej na granicy z ZSRR. Finlandia nie ugięła się przed radzieckim szantażem i pewni swojej przewagi Sowieci zaatakowali 30 listopada 1939 roku. Przewaga radziecka była niesłychana prawie pół miliona żołnierzy wspartych przez czołgi, artylerię i lotnictwo ruszyło na dużo mniej liczebną armię fińską, której wyposażenie zupełnie odbiegało od radzieckiego – na minus oczywiście. Finlandia miała świadomość zagrożenia, ale była państwem biednym i oprócz kilku dziesiątków tysięcy żołnierzy samoobrony (czegoś w rodzaju naszych NSR) i niezbyt dobrze wyposażonej armii mogła przeciwstawić swojemu zaborczemu sąsiadowi niewiele więcej.

Finlandia miała za to potężnych sprzymierzeńców w... mrozie (tym samym, który zatrzymał ponoć Napoleona i parę lat później Niemców pod Moskwą) i paranoi radzieckiego przywódcy. Stalin od kilku lat oczyszczał armię z „elementów niepewnych”. Szczęśliwym trafem owe „elementy”, których pozbyto się z całą bezwzględnością to byli najlepsi oficerowie wyższego i średniego szczebla. Tak więc na Finlandię ruszyła armia dowodzona nie przez błyskotliwe umysły strategiczne a przez wyzbyte indywidualizmu i świadome konsekwencji nieposłuszeństwa organy władzy na Kremlu. Dodatkowo, ponieważ nie można było ufać własnym obywatelom ze strefy przygranicznej, dywizje które szły do boju w mrozie i terenie znanym Finom jak własna kuchnia składały się z żołnierzy z np. południowej Ukrainy. Im można było zaufać, że nie uciekną na stronę wroga (choć lepiej było ich pilnować).

Niestety nawet uprzedzona o ataku (zdążono nawet przeprowadzić mobilizację) i skryta za dobrze przygotowaną linią obronną Finlandia nie miała zbyt wielkich szans. Dodatkowo Sowieci ogłosili się armią wyzwoleńczą, stworzyli dywizje fińskie i rząd komunistyczny, który miał przejąć władzę w wyzwolonej od burżujów Finlandii.

Wojna toczyła się ze zmiennym dla obu stron szczęściem, wielka przewaga pozwalała wojskom radzieckim przełamywać fińską obronę. Jednak dużo lepsze przygotowanie do walk w ciężkich warunkach, dobre taktyczne i strategiczne dowodzenie pozwalało Finom na uporczywa obronę i kontrataki. Mimo ogromnych strat (Finowie niszczyli całe dywizje radzieckie), wynikłych także z nieliczenia się z życiem własnych żołnierzy, armia radziecka nie zdołała zająć Finlandii i w marcu 1940 roku zawarto pokój. Finlandia straciła na rzecz ZSRR tereny, których ów domagał się przed wojną. Odzyskała je na krótko w wyniku wypowiedzenia tzw. wojny kontynuacyjnej z ZSRR po ataku niemieckim w czerwcu 1941 roku.

Ciekawostka

Na wkraczające na teren Finlandii oddziały radzieckie czekały, pozostawiane przez Finów w ramach działań opóźniających, fugasy – miny pułapki domowej konstrukcji. Słowo to obecnie nie jest już chyba w ogóle używane, zastąpiła je znana z Iraku i Afganistanu – IED (improvised explosive device – improwizowany ładunek wybuchowy) po polsku nazywana „ajdik”.

Wracamy do książki

Zgodnie z tytułem książka jest o snajperze i autor pamiętając o tym, że mogą go czytać nie tylko miłośnicy wojennych historii (a i tym bardzo często przydaje się usystematyzowanie wiedzy) kończy ją opowieścią o snajperach w armii i listą najlepszych z nich w świecie wojen od pierwszej światowej. Najlepszym z nich jest właśnie Simo Häyhä – rolnik i myśliwy z Finlandii zmuszony bronić swojego domu na przełomie 1939/1940 roku. Być może Fin jest także snajperem wszech czasów – przed pierwszą wojną rzadko liczono snajperom ich ofiary, a obecnie nie ma konfliktu w czasie którego snajper mógłby zabijać tak masowo (Simo miał 542 potwierdzone trafienia). Autor odmawia, zupełnie słusznie wg mnie, liczenia cywilnych ofiar snajperów wojen domowych (np. w byłej Jugosławii snajperzy „wsławili się” np. polowaniami na ludzi w Sarajewie).

Simo Häyhä był rolnikiem i myśliwym, należał do oddziałów samoobrony i znany był tam ze swojego celnego oka. Mimo to trafił jako zwykły żołnierz do swojej kompanii, kompanii którą poznajemy także z tej książki, razem z jej niezwykłym dowódcą (wcześniej żołnierzem Legii Cudzoziemskiej, walczącym w Maroku) i innymi oficerami z dowództwa batalionu i armii. Tam, już podczas walk na linii obronnej szybko poznano jak morderczy jest jego talent i że można wykorzystać go także do propagandy. Häyhä „dostał” przybocznego oficera, którego zadaniem było weryfikowanie jego sukcesów.

Oprócz normalnej służby nasz snajper musiał interweniować także na tych pobliskich częściach frontu gdzie żołnierzom fińskim zbyt dokuczali snajperzy wroga. Co ciekawe snajperzy fińscy nie wspinali się na drzewa, a raczej czaili na ziemi. Doskonale zamaskowani, Finowie używali zimowego, białego kamuflażu, potrafili godzinami czaić się dla oddania jednego celnego strzału. Radzieccy snajperzy często wchodzili na drzewa z czym łączy się przytoczona w tej książce, trochę drastyczna, anegdota. Któregoś dnia kompania w której służył Simo zdobyła radzieckie stanowiska, na drzewach pozostali jednak snajperzy, dowódca kompanii namawiał ich do zejścia, ci jednak uporczywie ostrzeliwali się.
„- No, z ich powodu nie będę szedł szukać piły – powiedział w końcu zniechęcony. Rozległy się dwa strzały i Rosjanie spadli z drzew jak orzechy kokosowe”.

Simo Häyhä był człowiekiem niewysokim, drobnym. Na jednym ze zdjęć widzimy go gdy stoi obok dowódcy dywizji, chwilę po tym jak wręczono mu „karabin honorowy” zakupiony przez szwedzkiego biznesmena. Widać tu właśnie niedużego człowieka ubranego w bezkształtny biały uniform z naciągniętym na czapkę kapturem. Powierzchowność fińskiego snajpera szła w parze z jego skromnością. Pytany o to co uczyniło z niego tak dobrego strzelca odpowiadał krótko – ćwiczenia. Do końca życia umniejszał także liczbę zabitych wrogów.

Przeczytajcie ta książkę, bo wprawdzie przedstawia ona wojnę zimową tylko oczami jednej fińskiej kompanii i jej żołnierza, mówi jednak więcej o naturze tej wojny i jej wojowników niż niejedno opracowanie historyczne.

Wojna zimowa skończyła się dla Finlandii upokarzającym pokojem. Jednak Finowie udowodnili, że nawet małe państwo jest w stanie przeciwstawić się skutecznie wielokroć silniejszemu przeciwnikowi. Również dla dzielnego fińskiego snajpera wojna nie skończyła się dobrze, ale o tym musicie przeczytać sobie sami, bo ja już milknę.

W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu – 5.