Roderick Bailey „Świadkowie.
Zapomniane głosy. D-Day. Lądowanie w Normandii”. Wydawnictwo RM,
2011 rok
To nie jest wojenna historia, to jest
wiele wojennych historii. Autor tej książki wszedł do archiwów
Imperial War Museum, gdzie zarejestrowano tysiące głosów i
opowieści brytyjskich żołnierzy, i stworzył książkę niezwykłą
– składającą się, prawie, tylko i wyłącznie z relacji
naocznych świadków! To „prawie” wytłumaczę za chwilę.
I nie można jej w prosty sposób
zrecenzować. Bo jak opisać dziesiątki, czy nawet setki (nie
liczyłem) małych historii opowiedziane przez kilkudziesięciu (nie
wiem nie liczyłem) bohaterów. Łączy je czas i miejsce. Wszystkie
dotyczą przygotowań do i walk w największej operacji desantowej na
świecie – Overlord, czyli lądowaniu wojsk sprzymierzonych we
Francji, 6 czerwca 1944 roku. I wszystkie są osobiste, bardzo
krótkie i dotyczą konkretnej chwili i miejsca. Dzięki temu możemy
nie tylko, jak w innych książkach dotyczących Overlord, przenieść
się na pole bitwy ale także, niemal, do głów żołnierzy.
Pomysł na opowieści żołnierskie nie
jest nowy, zawierają je przecież niemal wszystkie książki
historyczne dotyczące tych czasów. Autorzy bardzo często cytują
żołnierzy, bohaterów tamtych czasów, nawet jeśli nie dokładnie
to na ich relacjach tworzą swoje wojenne historie. W tej pozycji
mamy tylko szczątkowe, historyczne wprowadzenia do poszczególnych
rozdziałów i dalej już tylko krótkie, niemal fotograficzne
migawki z wydarzeń oczyma ich twórców. Przecież każdy z tych
żołnierzy był nie tylko świadkiem tej historii ale także jej
współtwórcą. Przy odrobinie wyobraźni, czytając słowa
piechociarza leżącego na ostrzeliwanej plaży, możemy zobaczyć
mijających go, idących do ataku komandosów i poczuć jego, dla
nich, podziw. Czasami czytając odnosiłem wrażenie, że widziałem
gdzieś takie zdjęcie.
Znajdziemy wśród nich pojedyncze
anegdoty, czy tragiczne epizody, ale także opowieści wspaniale
zazębiające się, jak ta o dowódcy czołgów zdobywających
umocnienia nadbrzeżne, który wyskoczył ze zniszczonej przez
niemieckie działo maszyny, by wskazać nadjeżdżającemu działu
samobieżnemu cel. I zaraz możemy przeczytać relację członka
załogi owego działa, która uprzedzona mogła zniszczyć niemiecki
punkt oporu. Dwie niezależne od siebie relacje ukazujące tą samą
chwilę bitwy.
Znajdujemy tu glosy zarówno admirałów,
oficerów, jak i szeregowych. Tych, którzy jak szef zespołu
meteorologów mieli bezpośredni wpływ na datę inwazji, i nie
mających wpływu na przebieg bitwy szeregowych spadochroniarzy,
którzy wykonując rozkazy ze swoim strachem oswajali się już w
nocnych potyczkach. Dzięki temu poznajemy wojnę ze wszystkich
stron.
Dla mnie unikalne są relacje
czołgistów pływających czołgów DD i ich przeżycia, gdy
ciężkimi czołgami, oddzieleni od morza kurtyną z brezentu
zjeżdżali daleko od brzegu z barek desantowych, by za chwilę
płynąć ku brzegowi, gdzie na ich wsparcie czekała piechota. Czy
to było szaleństwo, czy desperacja, odwaga i poczucie obowiązku,
trening i zaufanie do własnych umiejętności i maszyn?
Oczywiście książka ma swoją wadę.
Jest nią cecha, która jak się okazuje, wspaniale łączy narody.
My, Polacy cierpimy przecież z powodu niedocenienia roli polskiego
żołnierza w czasie 2 wojny światowej przez światową (amerykańską
w szczególności) kulturę masową. Któż by pomyślał, że
Brytyjczycy mają tak samo? W przedmowie autora i Winstona S.
Churchilla (wnuka „tego” Churchilla) wyraźnie to widać. Piszą
oni wprost, ze rola brytyjskich żołnierzy w lądowaniu w Normandii
jest niedoceniana przez kinematografię, a przecież angielscy
marynarze i żołnierze walczyli i ginęli wykonując ważne zadanie
nawet na plaży Omaha! Oczywiście dla nas, zwykłych zjadaczy
filmowej papki historycznej, brzmi to dziwnie, bo my przecież wiemy
najlepiej kto tak naprawdę jest niedocenionym elementem 2 wojny.
Wracając do wady. Jest nią właśnie
ograniczenie się do przekazania relacji tylko żołnierzy
brytyjskich, tych z samej Wielkiej Brytanii. Wprawdzie odwiedzamy w
książce inne rejony lądowania, nie tylko brytyjskie, ale tylko po
to żeby poznać relacje obecnych tam Brytyjczyków. Nie jest to
wada, gdy wiesz co czytasz, rozumiesz intencje twórcy (te kompleksy
o których mowa wyżej) i być może prawdziwy Anglik, który kupi tę
książkę w londyńskiej księgarni jej nie zauważy, ale my kupując
pozycję o takim tytule mamy, wg mnie, prawo być odrobinę
rozczarowani.
Serdecznie polecam, mimo że uważnym
czytelnikom z pewnością przyjdzie do głowy niewesoła refleksja –
Angole mają taką książkę, ba mają archiwa dzięki którym owa
książka mogła powstać, a my? Gdzie historie setek tysięcy
polskich żołnierzy 2 wojny światowej? Mamy tylko relację tych,
którzy potrafili i nie bali się sami pisać. Smutek i jeszcze jeden
kamyczek do ogromnej sterty kamieni w ogródku PRL-u.
W
moim rankingu 6-gwiazdowym – książka dostaje mocne 5
+
PS
Są jeszcze dwa tomy „Świadków...”, o bitwie o
Anglię (mam) i Holocauście (trochę boję się nieludzkości, które
pewnie tam będą).