Robert E. Urquhart „Arnhem”, Wydawnictwo Bellona, 1990 rok, wydanie drugie (wydanie pierwsze w Polsce - 1974, wydawnictwo MON)
Ostatnio wyczytałem, że słowo Arnhem kojarzy się nam, Polakom, z pierwsza bitwą stoczoną przez polskich spadochroniarzy w czasie drugiej wojny światowej. I tak jest rzeczywiście a raczej dobrze żeby tak było rzeczywiście, bo przecież z roku na rok świadomość historyczna jest coraz słabsza i nawet u całej rzeszy neonadpatriotów, którzy w ostatnim czasie przypomnieli sobie o Ojczyźnie, znajomość jej historii jest raczej płytka i fragmentaryczna.
W poznaniu owej historii może pomóc książka generała Urquharta „Arnhem”, dowódcy brytyjskiej 1. dywizji powietrznodesantowej, która wzięła na siebie najcięższe zadanie w ramach operacji Market Garden. Operacji mającej na celu opanowanie, biegnącego przez Holandię, korytarza, przez który oddziały brytyjskiej armii miałyby przedrzeć się na równiny Niemiec. Ostatnim punktem operacji miało być opanowanie mostów w Arnhem, które to zadanie powierzono gen. Urquhartowi i jego dywizji, wzmocnionej przez polską brygadę gen. Sosabowskiego.
Niestety ten punkt operacji nie poszedł po myśli aliantów. Brytyjska dywizja nie dała rady skutecznie opanować mostów i przyczółka na północnym brzegu Renu i poniosła przy tym ogromne straty.
Książka Urquharta jest właśnie o tym.
Ostrzeżenie.
Tu małe wytłumaczenie wstępu jakim zacząłem ten wpis. To jest książka dla miłośników historii a nie nadpatriotów, którzy mogą poczuć się rozczarowani. Generał opisywał wydarzenia, które działy się po jego stronie rzeki, to je widział na własne oczy i one wpływały na jego ocenę sytuacji, a tu walczyło tylko ok. 300 Polaków. W związku z tym możemy wprawdzie znaleźć w książce wspomnienia o polskich żołnierzach, są one zawsze dobre ale zdecydowanie nieliczne, niejako proporcjonalne do ich ilości w stosunku do Brytoli. Dla „prawdziwego Polaka” i nadpatrioty będzie to rozczarowujące.
Koniec ostrzeżenia.
Tak naprawdę dla ludzi interesujących się historią wojsk powietrznodesantowych to lektura obowiązkowa. Rzadko zdarza się by generał i dowódca dywizji pisał książkę o jednej bitwie, jeszcze rzadziej zdarza się, by ta książka doskonale „się czytała”, bo jest napisana z nerwem i w dużej części składa się z doskonałych opowieści z pola walki. Zazwyczaj generałowie siedzą w sztabach, zlokalizowanych daleko za linią frontu, rzadko wyjeżdżając by rozpoznać sytuację na miejscu. To nie zarzut, taką mają robotę. Urquhart żył i dowodził swoją dywizją niemal bezpośrednio z „okopów” i w permanentnym okrążeniu.
Jedno Brytolom trzeba przyznać, jeśli chodzi o celebrowanie porażek i czynienie z nich powodów do dumy są bardzo podobni do nas. Bitwa pod Arnhem stała się dla nich symbolem walki wojsk powietrznodesantowych i jedną z ikon historii ich armii. Jednak w książce Urquharta można znaleźć mnóstwo przykładów w których bardzo brutalnie ocenia on planowanie i prowadzenie operacji i szuka tych którzy winni są jej niepowodzenia.
Ponieważ jest to najciekawszy wg mnie aspekt tej książki, oczywiście z punktu widzenia miłośnika historii (z innego beczki - uwielbiam historie pojedynczych żołnierzy i ich przygód i czynów, które opisuje), na nich się skupię.
Generał nie oszczędza samego siebie. Gdy pisze o planowaniu operacji zauważa zastrzeżenia gen. Sosabowskiego dotyczące organizowania zbyt śmiałego i nieliczącego się z przeciwnikiem ataku. Jednak dostrzega także, że jednym z czynników, które wpłynęły na śmiały plan była długa bezczynność jego dywizji, obniżająca jej morale, i kilka wcześniejszych planów operacji, odwoływanych jeden po drugim. Bez względu na czynniki ryzyka, żołnierze i ich dowódcy chcieli wejść z powrotem do walki.
Dywizja, cały korpus i armia powietrznodesantowa miały tylko tydzień na przygotowanie największej w dziejach operacji powietrznodesantowej. To bardzo mało zważywszy na to, że do przerzucenia było ponad 30 tys. żołnierzy desantu powietrznego wraz ze sprzętem, wyposażeniem, zaopatrzeniem itp. Gdy myślimy o froncie zachodnim roku 1944 wydaje się, że przewaga materiałowa i sprzętowa była bezsprzecznie po stronie aliantów i tak było rzeczywiście, także jeśli chodzi o lotnictwo. Jednak mimo wszystko nie było tylu samolotów transportowych by przerzucić na jeden raz trzy dywizje i jedną brygadę. Stąd podzielono je na rzuty, paradoksalnie im dalej od swoich wojsk i odsieczy, tym rzutów było więcej. W konsekwencji 1. dywizja, najbardziej i najdłużej narażona na walkę, skakała w trzech rzutach. Dowództwo argumentowało to tym, że gdyby nie powiodło się którejś z dywizji amerykańskich, Brytyjczycy, odcięci od swoich, byliby skazani na klęskę absolutną.
Niestety także strefy lądowania i zrzutu brytyjskiej dywizji były dalekie od doskonałości. Słowo dalekie jest to kluczowe, od stref do głównego mostu było 12 km terenu miejskiego opanowanego przez przeciwnika!
Bitwa
Gdy myślimy o dywizji powietrznodesantowej to przed oczyma staje nam naprawdę wielka formacja ponad 11 tys. ludzi (dobrze „ponad” łącznie z polską brygadą). To potężna formacja, która jest w stanie stawić czoła większemu i lepiej uzbrojonemu przeciwnikowi. Żołnierze wojsk powietrznodesantowych są szkoleni i przygotowywani właśnie do takiej walki. Niestety przez podział jednostki na kolejne rzuty i odległość stref lądowania od celu generał Urquhart nie dysponował nigdy swoją dywizją w całości.
W pierwszym dniu, gdy jeszcze wszyscy byli pełni optymizmu, do walki o zdobycie mostów (wbrew powszechnej opinii były ich trzy: pontonowy, kolejowy i drogowy) mógł skierować tylko trzy bataliony 1. brygady spadochronowej, które na dodatek rozdzielono, tak, że szły różnymi drogami. Silniejsza i lepiej uzbrojona 1. brygada szybowcowa została by bronić stref zrzutu i lądowania na dni następne. W konsekwencji do mostu doszedł tylko 2. batalion płk. Frosta, który na swojej drodze nie napotkał silnego oporu. Pozostałe dwa bataliony uwikłały się w walki miejskie dzieląc się na jeszcze mniejsze jednostki.
Wiele wiadomo o kłopotach jakie napotkał sztab dywizji z łącznością. Z książki Urquharta wynika, że o ile łączność, a raczej jej brak, z Anglią i dowództwem armii powietrznodesantowej oraz XXX korpusem, który szedł im z pomocą, był dla niego uciążliwy, to kluczowe dla przegrania już pierwszej fazy bitwy okazała się łączność między batalionami, brygadą i dywizją. To przez to bataliony 1. brygady spadochronowej w mieście walczyły bez koordynacji i praktycznie samodzielnie i przez to batalion Frosta nie otrzymał w porę wsparcia.
Prowadzona w ten sposób walka w mieście praktycznie wykrwawiła 1. brygadę spadochronową i idący jej z odsieczą batalion South Stafford 1. brygady szybowcowej oraz 11. batalion z 4. brygady. Kolejnych żołnierzy stracił Urquhart w obronie stref zrzutu i lądowania oraz w próbie realizowania pierwszego celu przez 4. brygadę spadochronową, która potem musiała przedrzeć się do głównych sił.
20. września, po trzech dobach walki sytuacja ustabilizowała się na niekorzyść Brytyjczyków. Na przyczółku mostu w Arnhem resztkami sił bronił się 2. batalion Frosta, reszta dywizji zmuszona była wycofać się z prób dojścia do niego z odsieczą i przygotowała rejon obrony w miejscowości Oosterbeek leżącej w połowie drogi pomiędzy strefami zrzutu i lądowania i Arnhem. W kotle (generał podkreśla, że to niemiecka nazwa) znalazło się 3. tys. żołnierzy brytyjskich i polskich.
Generał stara się dociec przyczyny niepowodzeń w ataku swoich batalionów spadochronowych i widzi braki w ich wyszkoleniu w walce miejskiej. Dodatkowo przyczyniły się do tego typowe dla tego regionu wysokie płoty z siatki drucianej. 1. dywizja miała za sobą już niezwykle ciekawy szlak bojowy: działania komandoskie, Afryka, Sycylia, Włochy, ale w dużej części składała się z nowych żołnierzy, którzy nie przeszli jeszcze próby ognia. Te pierwsze ostrzelania przechodzili w czasie bardzo trudnych i wymagających walk miejskich, nierzadko z przeciwnikiem posiadającym wsparcie pancerne. To także wpływało na zdolność bojową oddziałów, Urquhart podaje wstydliwe przykłady gdy spadochroniarze uciekali przed wrogiem.
Ale generał zauważa także błędy, których nie rozumie, a które wg niego zaważyły także na losie bitwy. Ze zdziwieniem widzi, że przy ogromnej przewadze jaką nad Zachodnią Europą ma lotnictwo alianckie, jego żołnierze byli ostrzeliwani przez niemieckie samoloty i to w najbardziej newralgicznych chwilach, np. Niemcy zestrzeliwują i ostrzeliwują bezbronne szybowce drugiego rzutu szybowcowego polskiej brygady. Podobnie jak Niemcy w Normandii Urquhart zapytuje - „Gdzie są nasze myśliwce?”.
W innym miejscu szczegółowo opisuje zdobycie przez Amerykanów mostu w Nijmegen 20. września i nie rozumie dlaczego oddziały XXX korpusu nie wywalczyły natychmiast drogi do mostu w Arnhem, którego północny przyczółek trzymały jeszcze wtedy resztki batalionu Frosta.. Niemal wprost sugeruje, że gdy jego oddziały oddawały krew w obronie mostu i przyczółka, dowódcy piechoty i czołgów wstrzymali natarcie w obawie przed stratami!
Czasami wydaje się, ze gdyby Urquhart nie był tak lojalny wobec swojej armii i dowódców, jego ocena operacji, lotnictwa, jednostek XXX korpusu mogłaby być niesłychanie ostra i zupełnie niecenzuralna. W końcu 1. dywizja powietrznodesantowa była pierwszą dywizją jaką dowodził i podczas pierwszej bitwy stracił ją w prawie 80%.
Ta książka to pozycja obowiązkowa w bibliotece każdego który interesuje się frontem zachodnim drugiej wojny światowej. Dobrze by było gdyby każdy z nich ją również przeczytał.
W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: 5 z +
Cytat jakiś ciekawy
„- Panie Antoś, tego jeszcze nie było! Dwa, panie Antoś, dwa dostałem. Podstawili się, panie Antoś, podstawili pod same lufy. Jeden od razu wyskoczył ze spadochronem, jak mu przygrzałem, a drugi trochę później. Jakby się jeszcze trzeci podwinął to bym i jego spruł, bo amunicji miałem do licha. Ale heca panie Antoś! Widzisz „Dziubek”, twój starszy kolega pokazał ci co potrafi. Jeśli chcesz, udzielę ci lekcji jak należy dwóch Niemców za jednym zamachem ukatrupić.
„Dziubek” skrzywił się, przymrużył oczy i odpowiedział spokojnie:
- Nie trzeba, Kazek. Widzisz ja również dwa zestrzeliłem i również dwaj piloci wyskoczyli ze spadochronem. Jeśli chcesz to raczej ja dam ci lekcje”.
Bohdan Arct „Niebo w ogniu”, Wydawnictwo MON, 1982 rok.