Cytat jakiś ciekawy

- Panie Antoś, tego jeszcze nie było! Dwa, panie Antoś, dwa dostałem. Podstawili się, panie Antoś, podstawili pod same lufy. Jeden od razu wyskoczył ze spadochronem, jak mu przygrzałem, a drugi trochę później. Jakby się jeszcze trzeci podwinął to bym i jego spruł, bo amunicji miałem do licha. Ale heca panie Antoś! Widzisz „Dziubek”, twój starszy kolega pokazał ci co potrafi. Jeśli chcesz, udzielę ci lekcji jak należy dwóch Niemców za jednym zamachem ukatrupić.
„Dziubek” skrzywił się, przymrużył oczy i odpowiedział spokojnie:
- Nie trzeba, Kazek. Widzisz ja również dwa zestrzeliłem i również dwaj piloci wyskoczyli ze spadochronem. Jeśli chcesz to raczej ja dam ci lekcje”.

Bohdan Arct „Niebo w ogniu”, Wydawnictwo MON, 1982 rok.

Wojenne historie

Wojenne historie

środa, 2 grudnia 2020

Podniebny myśliwy

Bohdan Arct, „Niebo w ogniu”, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, 1982 rok, wydanie IV.

W ostatnich latach cała rzesza ludzi odkrywa, że w czasie ostatniej z wojen światowych na jej zachodnim froncie europejskim walczyli polscy lotnicy! Oczywiście w tzw. powszechnej świadomości wszyscy oni walczyli w ramach dywizjonu 303 i oczywiście w bitwie o Wielką Brytanię! Tymczasem było ich dużo więcej, ich osiągnięcia to nie tylko lato i jesień roku 1940 i to nie przypadek, że angielscy lotnicy traktowali ich jak równych sobie! I o tym jest ta książka.

Oczywiście nie o wszystkim i nie o wszystkich, bo to nie Historia, a raczej historia osobista spisana przez jednego z bohaterów, pilota myśliwskiego i dowódcę pilotów. Uczestnika jednego z ciekawszych epizodów polskiego lotnictwa myśliwskiego drugiej ze światowych wojen.

Bohdan Arct opisał swoje życie z okresu gdy był pilotem myśliwskim. Od jesieni 1941 roku, kiedy trafił do dywizjonu 306 jako żółtodziób aż do września 1944, który zakończył jego myśliwską karierę, gdy jako dowódca dywizjonu 316, po awarii swojego Mustanga nad Holandią, trafił do niemieckiej niewoli. Mam nadzieję, że nie psuję suspensu wszak to książka historyczna. Historii, która się już wydarzyła, a nie kryminał, którego finału nie można zdradzić.

Nasz bohater jako pilot nie „urodził” się nagle. Wcześniej brał udział w wojnie obronnej września 1939 roku, a później w Anglii latał jako lotnik transportowy. Ale dopiero jako pilot myśliwca odnalazł swoje powołanie. Do latania na myśliwcach dołączył gdy lotnictwo brytyjskie miało już w swojej przestrzeni bezwzględną przewagę i latali już w osłonie wypraw bombowych nad tereny okupowane, czy osłonie statków nad Kanał Angielski. Wg Arcta większość tych zadań nie była jakoś specjalnie ekscytująca, część jego kolegów miała szczęście, a raczej pecha nie spotykać nieprzyjaciela całymi miesiącami. Jednak dzięki literackim zdolnościom autora czyta to się doskonale. To tu dowiadujemy się wielu szczegółów z życia i pracy polskich pilotów. Poznajemy nazewnictwo, cykle pracy i stanów alarmowych, czy to co robili piloci poza służbą. Oczywiście życie pilota samolotu myśliwskiego nie było nudne, były walki i straty w ludziach, żal za straconymi kolegami. Ale przede wszystkim była to ciężka praca, dziesiątki misji, a wraz z nimi nabieranie niezbędnego doświadczenia i stopniowe stawanie się wytrawnym pilotem myśliwskim.

Temu właśnie zawdzięcza Arct, że gdy na początku 1943 roku tworzono Polski Zespół Myśliwski został jednym z piętnastu zaproszonych pilotów.
Polish Fighting Team nazwany potem, nieoficjalnie ale pięknie, „Cyrkiem Skalskiego” (od nazwiska dowódcy) był specjalną eskadrą myśliwską skierowaną na front afrykański. Oficjalnie dla nabrania doświadczeń, praktycznie by dać, znudzonym rutyną pilotom, okazję do walki.

Wysłanie doborowych pilotów, danie im doskonałych maszyn (po krótkim okresie walk, Polacy otrzymali lepsze od „tambylców” samoloty - Spitfire Mk IX, zamiast używanych powszechnie w Afryce Mk V), polscy myśliwcy pokazali co potrafią. Maszyny mieli lepsze ale też dostawali trudniejsze zadania, podczas gdy ich koledzy atakowali „łatwe” cele – bombowce i samoloty transportowe, do zadań polskich myśliwców należała walka z ich osłoną. I spisywali się wyśmienicie, brawurowo atakując wielokrotnie liczniejszych przeciwników i odnosząc kolejne zwycięstwa. Niemal bez strat! Zasłużyli na swoją nieoficjalną nazwę i kolejne awanse, gdy w związku z końcem wojny w Afryce rozwiązano jednostkę.
Bohdan Arct był także kronikarzem PFT. O ich historii napisał książki: „W pogoni za Luftwaffe”, czy „Cyrk Skalskiego” wydany w cyklu Żółtego tygrysa (http://www.wojennehistorie.pl/2017/01/cyrk-nad-afryka.html).

Po powrocie do Wielkiej Brytanii dość szybko Arct trafił jako dowódca eskadry do dywizjonu 303, a po kilku miesiącach został skierowany na odpoczynek operacyjny. Każdy pilot myśliwski po 6 m. służby lub 60 lotach bojowych powinien być skierowany na odpoczynek albo jako pilot – instruktor albo do zadań nie związanych z lataniem. Arctowi udało się być w służbie dwadzieścia siedem miesięcy i odbyć 111 lotów bojowych. I tak trafił do polskiej misji łącznikowej przy Dowództwie Lotnictwa Myśliwskiego. Do pracy biurowej! Tej pracy zawdzięczamy pierwszą jego książkę - „W pogoni za Luftwaffe”.

I dalej następuje ostatni akt myśliwca Arcta – dowództwo nad dywizjonem 316, w którym pierwszym zadaniem była walka z latającymi bombami V-1. Podrasowane Mustangi dywizjonu stanowiły, oczywiście wraz z innymi jednostkami, jedną z czterech linii obrony Londynu przed atakami V-1. Samoloty myśliwskie mogły dopędzić i zestrzelić bomby latające, znacznie redukując niebezpieczeństwo ze strony tej broni. Ale rasowym myśliwcom nie wystarczała taka walka. Mustang był samolotem długodystansowych i Arct zaproponował żeby, dla podnoszenia morale, zezwolić dywizjonowi na loty „wymiatające” nad okupowanymi terenami i Niemcami. I tak znajdujemy tu relację z wyprawy, która zaniosła pilotów „316” aż nad granicę Szwajcarii! Później gdy groźba V-1 zmalała dywizjon wrócił do pracy, jakby z roku 1942, czyli eskortowania bombowców, samolotów myśliwsko-bombowych, czy atakowania celów naziemnych. Ale w jakimże innym duchu, tym razem wspierali przecież wojska lądowe w ich marszu przez Francję i Belgię!

Aż nastąpił 6. września 1944 roku i podczas jednej z takich wypraw dywizjon stracił dowódcę. Arcta zawiódł silnik nad okupowaną Holandią i po skoku ze spadochronem dostał się do niewoli. Dalsza część książki to już przygody pilota z niemieckiej niewoli, niewygody, przesłuchania, a w końcu obóz jeniecki z którego wyzwoliły go wojska radzieckie. Potem powrót do Londynu i żony, koniec wojny!

To książka wydana w głębokim PRL a mimo to trudno w niej dostrzec polityczną indoktrynację. Rzetelnie opisuje walkę i życie lotników Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Czasami tylko przedstawiając ogólną sytuacje na froncie wtrąca zdanie o znacznych postępach na froncie wschodnim. W PRL wydano wiele takich książek, kilka z nich napisał Bohdan Arct. Wg. mnie trudno więc traktować tych polskich lotników jako zapomnianą formację i odkrywać na nowo ich historię. Ja nie potrafię, bo na mojej półce stoją właśnie takie książki wydane w owym czasie i wtedy czytane. No i jeszcze, gdy byłem dzieckiem, „od zawsze” na komodzie stał model Spitfire z małą szachownicą na nosie (tata był modelarzem). 

W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: 5+.

Zubek

Ps. Na zdjęciu okładka mojego egzemplarza książki, kupiona w antykwariacie za 5 zł. Stąd odrobina zniszczeń i niecodzienne imię autora.

z.

wtorek, 14 stycznia 2020

Pancerni porucznicy w rozpoznaniu

Antoni Położyński, Stanisław Krasicki „Na froncie zachodnim 1944”, wydane nakładem autorów, Londyn 1947 rok.

Tych 76 lat temu trudno było o wojenne relacje na żywo. Żyjącym w dzisiejszych czasach informacji natychmiastowej i z wielu źródeł może wydawać się to dziwne. Jednak my, czytający wojenne historie często spieramy się o to, które z tych spisanych przez bezpośrednich uczestników są bardziej wartościowe. Te napisane bezpośrednio po wydarzeniach, pełne emocji i żywych jeszcze wspomnień, czy te spisane później za to mające możliwość oprzeć się m.in. o dokumenty historyczne. Jedne i drugie mają swoje wady oraz niewątpliwe zalety.

Do kategorii tych pierwszych wspomnień, tych spisanych niemal na żywo należy “Na froncie zachodnim 1944”, która pokazuje walki polskiej 1. Dywizji Pancernej od lądowania w Normandii do walk w Holandii. To bez wątpienia ciekawa lektura ale trudno w niej szukać dokładnych opisów bitew pancernych. Spisana jest bowiem przez dowódców plutonu pancernego jednego ze szwadronów 10. Pułku Strzelców Konnych - jednostki rozpoznania dywizji generała Maczka.
Oczywiście w związku z tym perspektywa relacji jest dość wąska, sięga maksymalnie działań samego pułku i ew. wspieranych przez niego oddziałów, czy raczej (bo tak było częściej) oddziałów, które pułk zwiadu wspierały.

Dygresja.

Chciałem o tym napisać na koniec ale trochę szkoda wdzięcznego tematu bo może ktoś nie doczyta do końca. Książka i jej język pokazują jak ciekawie ewoluuje język polski. Bardzo często autorzy o swoim pojeździe piszą w dopełniaczu i tam gdzie my napisalibyśmy “czołgu”, oni piszą “czołga”. I tak jest np. “załoga czołga”, niby nic nadzwyczajnego ale przyzwyczaić się trzeba. Tak jak do snipera zamiast snajpera, czy specyficznych nazw trunków.

Trunki.

Wracajmy do tematu. Wąska perspektywa narracji ma swoje plusy. Dowódca plutonu był nie tylko dowódcą pododdziału ale także dowodził własnym czołgiem. Z opowieścią schodzimy więc do najniższego szczebla - jego załogi. Dowiadujemy się co pili i jedli w boju i na postojach, czego warto było szukać w normandzkich piwniczkach i kiedy jakość zdobywanych trunków gwałtownie się pogorszyła.

Dole i niedole żołnierza.

Dowiadujemy się jak odpoczywały i pracowały załogi czołgów. Jednak oczywiście ich najważniejsza pracą była walka a 10. pułk posyłany był w pierwszej linii, aby rozpoznać siły i umocnienia nieprzyjaciela, związać go walką, przełamać, zdobyć mosty, szukać przepraw. W zasadzie cały czas w ruchu i w zagrożeniu.

I tak towarzyszymy plutonowi Cromwelli od pierwszych walk w Normandii, w bitwie o Chambois, która była wielkim i ważnym tryumfem polskich pancerniaków, przez pościg za niemieckimi wojskami przez Francję, aż do wyzwalania Belgii i później pełnej trudnych dróg i licznych kanałów i rzek Holandii.

Niemal na żywo przeżywamy straty, czasem trudne bo osobiste i wielkie. Całe szczęście 10. Pułk Strzelców Konnych w większości odnosił sukcesy i te także są udziałem naszych bohaterów.

No właśnie - bohaterów. Książka pisana jest jak wspomnienia w pierwszej osobie, autorzy nie tłumaczą owego fenomenu podwójnego autorstwa ale wystarczy przeczytać biogram porucznika Położyńskiego by zrozumieć, że nie mógł on uczestniczyć w całej tak barwnie opisywanej kampanii. Został bowiem ranny w czasie walk w Belgii. Podejrzewam więc, że dalszą część wspomnień pisał już porucznik Krasicki. Wydaje się, że w książce można znaleźć opisany moment ranienia pierwszego z autorów.

Zgodnie z tym czego można oczekiwać w książce jest dużo anegdot. Axel, Holandia, teren niesprzyjający działaniu czołgów, wąskie, odsłonięte drogi na wałach, podmokły teren poprzecinany kanałami i do tego Niemcy doskonale przygotowani do obrony. I atak zdaje się bez precedensu. Pancerniacy zdając sobie sprawę z doskonałego przygotowania niemieckiego potrafią z precyzją przewidzieć położenie wrogich punktów oporu. Atakują mimo, a może raczej wykorzystując, mgły. Walą ze swoich dział i karabinów na ślepo poprzez tuman w miejsca w których spodziewają się punktów oporu i… wygrywają bez strat. Zaskoczenie jest kompletne!

Wszyscy, którzy choć pobieżnie zapoznali się z historią działań 1. Dywizji Pancernej znają historię ze zdobyciem kutra patrolowego. Tutaj jest jej poświęcony cały rozdział i można ją prześledzić ze szczegółami bitwy pancerniaków z flotą niemiecką (trochę przesadzam ale tylko trochę).

Są także momenty nostalgii i smutku. Żołnierze generała Maczka byli w pełni świadomi, że gdy oni wyzwalają Francję, Belgię i Holandię do ich kraju, zwyciężając jednego z wrogów wkracza drugi - Armia Czerwona. I że niesie ona ze sobą ustrój, który część z nich zdążyła poznać na własnej skórze, inni zaś znali doskonale z niedalekiej przecież historii. Nie było to dla nich łatwe.

Książka jest lekturą obowiązkową dla miłośników polskiej broni pancernej, PSZ na Zachodzie i wszelkich wojennych historii. Może nie jest do końca materiałem historycznym ale z pewnością dzięki ładunkowi szczegółu i emocji pozwoli lepiej zrozumieć wojenną historię. Książka dostępna jest na allegro.pl w więcej niż przyzwoitych cenach.

W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: 5 z + oczywiście za historię niemal na żywo.

Zubek

Ps. Swój egzemplarz dostałem pod choinkę. Dziękuję św. Mikołajom: Marcinowi, Agnieszce i Wiktorii.
z.

czwartek, 12 grudnia 2019

Z wycieczką w Normandii roku 1944

Andrzej Łapiński „Plaże inwazji w Normandii. Pejzaż i historia”, Wydawnictwo Zysk i s-ka, 2019 rok

Byłem w Normandii. I to dwa razy! Oba dotyczyły wojennych historii i odwiedzenia miejsc mocno z nimi związanych. Mieliśmy listę miejsc, które chcieliśmy odwiedzić  i wydawało się nam, że znamy związane z nimi historie. W końcu czytaliśmy książki. Wtedy jeszcze nie miałem “Plaż inwazji…” Andrzeja Łapińskiego, przewodnika po wojennych miejscach Normandii czasów lata 1944 roku, książki która jest typowym i zarazem nietypowym przewodnikiem turystycznym. A mogłaby się przydać.

Przewodnik ten bowiem nie jest typowy przez swoją monotematyczność, dotyczy tylko miejsc w Normandii związanych z operacją Overlord z 6. czerwca 1944 roku i dalszych walkach w regionie. Już samo to wskazuje, że nie jest to przewodnik dla wszystkich, nie znajdziemy tu przecież opisu gorzelni calwadosu, zabytków, jeśli nie były związane z walkami w roku 1944, opisów przyrody i miejsc noclegowych. Za to zainteresowani historią znajdą tu nie tylko dokładne opisy dojazdów do poszczególnych lokalizacji, plany całych wycieczek tematycznych ale także, a może przede wszystkim bardzo dużo opowieści związanych z tymi miejscami. 

I to dla nich warto kupić tę książkę nawet gdy nie wybieramy się w najbliższych przewidywalnym czasie do Normandii. Dla opowieści o psach spadochroniarzach, historii żołnierza alianckiego,  który wzięty do niewoli w Normandii tak uparcie uciekał z obozów jenieckich, że w końcu trafił do Armii Czerwonej i przez Moskwę wrócił do domu, Dla niezliczonych historii z wojennej Normandii, którą można zwiedzić nie wychodząc z domu.

Według mnie to nie jest książka do czytania linearnego, gdyż mimo wszystko nadal jest przewodnikiem. Z zaplanowanym wycieczkami, mapkami podróży, opisami dojść i przejść po okolicach. I można ją pewnie tak wykorzystać. Nie wiem, mam w domu kilkanaście przewodników o podobnym charakterze. Wielokrotnie z nich korzystałem ale nigdy nie zrealizowałem żadnej z opisanych w nich wycieczek. I pewnie nigdy nie skorzystam w ten sposób z “Plaż inwazji…”. Zacząłem też ją czytać jak zwykłą książkę, jednak szybko doszedłem do wniosku, że znacznie fajniej jest ją otwierać to tu, to tam i czytać owe zebrane przez autora ciekawe opowieści.  Dzięki tej książce możemy zwiedzać Normandię w swoim tempie i w miejscach które nas ciekawią właśnie w danej chwili. I mimo, że część z tych opowieści znamy doskonale, bo autor nie jest historykiem i pewnie zebrał je z książek, publikacji i muzeów, które sami znamy. Jednak poukładane w ten sposób nabierają zupełnie innego charakteru i tworzą nową jakość.

Książkę tę wypatrzyłem na wystawie księgarni ale jej tytuł i okładka zasugerowały mi iż może to być album ze zdjęciami, czyli kolejny sposób na sprzedanie kilkunastu ładnych zdjęć z okazji okrągłej rocznicy. Dopiero jeden z dobrych kolegów zasugerował mi iż “nic bardziej mylnego”. Trzeba uczciwie przyznać - zdjęcia nie są mocną stroną tej książki, autor nie ma talentu do fotografii i tych kilkadziesiąt zdjęć to nie jest mistrzostwo świata, a wydrukowanie ich w bieli i czerni między liniami tekstu powoduje, że nabierają raczej charakteru ilustracji poglądowych niż czegokolwiek innego. 

A gdy już zacząłem się czepiać to muszę jeszcze zauważyć, że autorowi zdarza się popełniać błędy typowe dla ludzi nie mających za dużo wspólnego z historią i współczesnością wojskowości. Najczęściej owe błędy popełniają polscy tłumacze, którym się wydaje, że to takie same tłumaczenie jak każde inne i są na tyle leniwi, że nie sprawdzą, że karabin kaliber 30 wg anglosasów to nie 30 mm a 7,62 mm czyli 30 setnych cala! Że w lotnictwie squadron to nie eskadra, choć brzmi podobnie, a dywizjon. Że pułki i brygady w wojskach pancernych były czym innym niż te w piechocie brytyjskiej,  itd, itp. Pan Andrzej Łapiński również nie ustrzegł się kilku z owych pomyłek. Niestety czasami w owej miłej lekturze zgrzytnie taka gafa, jak ziarenko piasku w pysznych, choć mniej dokładnie wypłukanych, jagodach.    

W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: minus 5 za mniej znaczące błędy merytoryczne.

Zubek

piątek, 27 lipca 2018

Lotniskowce wchodzą do gry


Thomas P. Lowry, John W.G. Wellham, „Atak na Tarent. Preludium do Pearl Harbor”, Bellona, 2004 r.
Latem 1940 roku, po upadku Francji, Wielka Brytania pozostała sama na froncie z faszyzmem (oprócz oczywiście sojuszników, których przyjęła na swoim terytorium). Było źle ale na Morzu Śródziemnym było jeszcze gorzej. Flota brytyjska musiała zabezpieczyć teren od Gibraltaru po kanał Sueski mając za przeciwnika liczniejszą i nowoczesną marynarkę wojenną Włoch. Gdyby tego było mało owa włoska flota stacjonowała dokładnie pośrodku morskich linii komunikacyjnych, na północ od ważnej bazy na Malcie, w porcie Tarent.
Jednak Brytyjczycy mieli jeden atut – lotniskowce i przygotowanych do walki pilotów lotnictwa morskiego. Niestety samoloty, które mieli do dyspozycji wydawały się zabytkami. Podstawowym samolotem torpedowo – bombowym był Fairey Swordfish, dwupłatowy, powolny samolot, który najlepsze lata miał już za sobą. Lubili go jego piloci, którzy chwalili jego zdolności lotne i niezawodność, jednak nawet na początku drugiej z wojen światowych głównym atutem Swordfisha, zwanego Stringbag (siatką na zakupy ze względu na oplatający jego skrzydła system zastrzałów i linek) byli jego piloci i agresywna taktyka ich dowódców. Zwłaszcza gdy chodziło o zaatakowanie Tarentu, głównej bazy floty przeciwnika.
Jedyną szansą na zaatakowanie i zneutralizowanie Włochów było właśnie wykorzystanie samolotów. Atak lotniczy był jedynym, który miał szanse się udać. Już przed wojną planowano ataki lotnicze na porty wojenne. Liczne ćwiczenia i symulacje udowadniały, że taki atak jest nie tylko możliwy ale może być skuteczny. Tym bardziej, że włoski Tarent posiadając doskonałą obronę przed atakiem z wody i z powietrza w czasie dnia, w nocy nie miał osłony myśliwskiej, gdyż Włosi dopiero myśleli nad stworzeniem jednostek myśliwców nocnych. W tej sytuacji, przy nocnym ataku, nawet dwupłatowe torpedowce nie pozostawały bez szans.
Książka „Atak na Tarent” to opowieść, zgodnie z tytułem, właśnie o ataku na Tarent, ataku, który nie tyle zainspirował, co sugerują niektórzy, co z pewnością upewnił Japończyków co do bardziej znanego znanego zaatakowania amerykańskiej floty Pacyfiku w Pearl Harbor.
Niewątpliwym atutem publikacji jest jej współautor John W.G. Wellham, pilot jednego ze Swordfishy, które zaatakowały Tarent. Jednak mimo tak, zdawałoby się, osobistego stosunku do tematu książka jest bardzo obiektywną analizą, zawiera rozdziały opisujące zarówno sytuację i wyposażenia floty brytyjskiej jak i marynarki włoskiej, jak i omówienie sytuacji na Morzu Śródziemnym przed listopadem 1940 roku i krótko po nim.
Krótko mówiąc - Mimo przeciwności losu atak powiódł się i 21 przestarzałych, powolnych Stringbagów uszkodziło poważnie trzy włoskie pancerniki i spowodowało sporo zniszczeń w porcie. Brytyjczycy stracili tylko dwa samoloty, jedna załoga uratowała się i trafiła do niewoli, dwóch lotników zginęło.
Najważniejsze afekty zwycięstwa Brytyjczycy odczuli później. Przestraszeni możliwościami lotniskowców Włosi przenieśli główną bazę swojej floty do dużo bezpieczniejszego portu w Neapolu, a to spowodowało, że już do końca wojny była ona zbyt daleko by stanowić realne zagrożenie. Co ciekawe inny efekt był mniej oczywisty ale z punktu widzenia wojny ekonomicznej nie bez znaczenia. Mussolini zachwycił się możliwościami lotniskowców i natychmiast rozkazał przebudować jeden ze statków (bazę wodnosamolotów) na lotniskowiec. Ten nigdy nieskończony projekt pochłonął siły i środki, deficytowe w wojennej Italii.
Ostanie rozdziały książki to analiza japońskich przygotowań i ataku na Pearl Harbor. Japończycy myśleli o lotniczym ataku na amerykańską bazę dużo wcześniej, co ciekawe atak ten przewidzieli już analitycy zaraz po Wielkiej Wojnie, a sami Amerykanie przeprowadzali manewry z atakiem lotniczym na swoją bazę. Za każdym razem udane! Trudno więc mówić o dosłownym skopiowaniu brytysjkiego planu.
Admirał Yamamoto, dwoódca sil japońskich, z pewnością nie inspirował się atakiem na Tarent, jednak udana brytyjska akcja pokazała w praktyce że samoloty i lotniskowce są realną siłą co z pewnością pomogło mu podjąć decyzję. W ten sposób kilkadziesiąt razy większy atak na okręty amerykańskie w Pearl Harbor i amerykańska odpowiedzi – atak bombowców z lotniskowca na Tokio i zatopienie japońskich lotniskowców pod Midway (pierwsza bitwa na morzu stoczona tylko przez samoloty) ostatecznie przeniosły wojny morskie na kolejny etap – lotniskowcowych grup uderzeniowych.
W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: mocna 5.
Zubek
Ps. Ponieważ książkę wydała Bellona nie obyło się bez żenujących błędów. Tym razem radzę nie czytać recenzji z tylnej okładki. Pełna jest błędów udowadniających, że można napisać coś takiego nie czytając książki a nawet będąc absolutnym ignorantem w poruszanej przez nią dziedzinie (istnieje niewielkie, statystyczne, prawdopodobieństwo że mogła to być ignorantka).

piątek, 29 września 2017

Szalony J. na wojnie


Dillard Johnson „Szalony J. Wyznania jednego z najniebezpieczniejszych amerykańskich żołnierzy wszech czasów”, Wydawnictwo AMBER, 2013 rok

Książkę przeczytałem w dwa dni ale tylko dlatego, że silą mnie odrywały inne zajęcia. Tak naprawdę to łatwa i przyjemna lektura, która „sama się czyta”. Z jednym „ale”, trzeba po prostu lubić wojenne opowieści albo chociaż gry wideo w których strzela się bez opamiętania i dziesiątkami zabija wrogów.

Bo to książka o wojnie z 2003 roku, kiedy to wojska koalicji ale przede wszystkim Amerykanie, weszły z hukiem do Iraku szybko wygrywając wojnę, by potem systematycznie przegrywać pokój. Zresztą o tym w książce jest niewiele, bo druga obecność głównego bohatera w Iraku to rzeczywiście zmaganie się z rebeliantami ale znów raczej wspomnienia żołnierza niż rozważania humanisty.

No dobrze, od początku książka to wspomnienia sierżanta piechoty armii amerykańskiej. Jak to bywa w takich wypadach zaczyna od dzieciństwa, by skończyć współcześnie. Główna cześć jego powieści dotyczy czasu wojny w Iraku właśnie. Sierżant dowodził transporterem pancernym Bradley i brał udział w naprawdę krwawych walkach.

Bowiem wojna w Iraku to nie była wojna równego z równym. Naprzeciwko broniącej się, dużej i wydawałoby się doskonale wyposażonej armii irackiej stały wojska mniej liczne ale uzbrojone w najnowszą i najbardziej skuteczną broń.

Sierżant J. wielokrotnie napisał, że zdarzało mu się być we właściwym miejscu ale o niewłaściwym czasie albo odwrotnie, to samo dotyczyło zresztą jego przeciwników. W każdym razie J. i jego załoga w ich Bradleyu, którego nazwali „Carnivore” (mięsożerca – taki zresztą ma tytuł oryginalne wydanie książki) przyciągali kłopoty niczym magnes. A gdy już przyciągnęli to radzili sobie z nimi całą dostępną bronią – 25 mm działkiem z pociskami ze zubożonego uranu, karabinami maszynowymi, karabinkami, pistoletami, pociskami kierowanymi, a jak trzeba było, a zdarzało się to często, to i bronią zdobyczną.

Wojna w Iraku i o tym właśnie napisał Szalony J. najwyraźniej pokazała przewagę armii zawodowej, nowoczesnej i umiejącej używać swojego uzbrojenia, która nawet na wrogim terenie wygrywała z broniącą swojego państwa armią poborową, gorzej wyszkoloną i wyposażoną.

Oczywiście wojenne wspomnienia to nie tylko krwawe walki ale także anegdotki i chwile wzruszenia gdy sierżant J. żegna się z załogą i kumplami z innych oddziałów przed walką, której mogą nie przeżyć. To także walka z rakiem z którym sierżant walczył zaraz po wojnie.

Oczywiście wrażliwszym czytelnikom mogą nie spodobać się opisy masakrowania irackich poborowych, którzy atakowali Bradleja Szalonego J. w nierównej walce ale to była wojna i jak napisał sierżant J. - „Zabijałem tych, którzy chcieli zabić mnie”, no a on był żołnierzem i jechał tam gdzie posłało go dowództwo.

W książce jest sporo ciekawych zdjęć ale naprawdę słabej jakości.

Jest także, chętnie wypatrywany przez niektórych ;-) wątek polski. Jedno z dzieci Szalonego J. urodziło się z porażeniem mózgowym. Gdy sierżant jechał do Iraku jego żona przyjechała do... Polski. Polacy odkryli bowiem nowatorską metodę rehabilitacji, dodatkowo rehabilitacja w Polsce była znacznie tańsza niż w Stanach.


W moim rankingu 6-gwiazdowym – książka dostaje mocną 4 + za odważny język i lekkość czytania.

wtorek, 3 stycznia 2017

Cyrk nad Afryką

Bohdan Arct „Cyrk Skalskiego”
Wydawnictwo Bellona, 2006 rok, wysłuchana z audiobooka

Bohdan Arct łączył w sobie dwa talenty. Był doskonałym pilotem myśliwskim w czasie 2. wojny światowej, a gdy zaczął spisywać swoje wspomnienia okazał się także utalentowanym pisarzem. 

Oczywiście już wcześniej miał do tego ciągoty, to przecież posiłkując się tworzonym przez siebie pamiątkowym albumem eskadry napisał właśnie „Cyrk Skalskiego”.

Bowiem Bohdan Arct był członkiem i jednym z pilotów tej słynnej polskiej eskadry.

Był rok 1943, polscy piloci myśliwscy mają w Anglii coraz mniej pracy. Niemcy już nie latają nad Anglię w dzień, a myśliwskie wyprawy nad kontynent coraz rzadziej napotykają samoloty Luftwaffe. Lotnicy nudzą się i z radością przyjmują propozycję przerzucenia zespołu myśliwskiego do Afryki gdzie wsparłby międzynarodowe siły lotnicze walczące z Włochami i Niemcami.

Ze zgłoszonych kilkudziesięciu pilotów wybrano 15 najlepszych, kolejni mieli zastępować tych pierwszych co trzy miesiące. Dowódcą eskadry, zwanej Polskim Zespołem Myśliwskim (Polish Flight Team), został kapitan Stanisław Skalski.

16. marca pierwsza polska szóstka odbyła lot bojowy nad Afryką.

Polscy piloci, wchodzący w skład 145. dywizjonu RAF (międzynarodowego) przez pierwsze dni mieli pecha nie trafiając na przeciwników. Jednak już 28. marca odnieśli pierwsze zwycięstwa strącając 2 bombowce Ju-88. Później było już tylko lepiej. Polacy dysponując lepszymi samolotami (Spitfire Mk IX był szybszy i mógł latać na wyższych pułapach) latali zazwyczaj w górnej osłonie brytyjskich formacji. Ich zadaniem było zaatakować i rozbić zespoły osłony myśliwskiej nieprzyjaciela i wywiązywali się ze swoich zadań wyśmienicie. Dysponując tylko sześcioma samolotami często atakowali wielokrotnie liczniejszego wroga, część jego myśliwców zestrzeliwując, resztę przepędzając. W czasie najbardziej owocnej potyczki polski zespół zestrzelił 6 nieprzyjacielskich myśliwców.

Sukcesy polskich myśliwców zostały zauważone przez sprzymierzeńców i eskadrę zaczęto nazywać Cyrkiem Skalskiego od nazwiska jej dowódcy. Cyrkiem nazywano wybitne zespoły myśliwskie utworzone wokół swoich dowódców już podczas Wielkiej Wojny. Do tego historycznego grona dołączyli Polacy walczący w Afryce.

Ogółem Cyrk Skalskiego zestrzelił na pewno 25 samolotów wroga, a jego najbardziej skuteczny pilot, por. Horbaczewski mógł nazywać się afrykańskim asem mając na koncie 5 nieprzyjacielskich maszyn. Polacy stracili tylko jednego pilota, por. Wyszkowskiego, który zestrzelony dostał się do niewoli.

Polską eskadrę, Polski Zespół Myśliwski, rozwiązano 22. lipca 1943 roku. 11 jej pilotów wróciło do Wielkiej Brytanii gdzie wrócili do polskich dywizjonów. Trzej, w tym dowódca, pozostało w basenie Morza Śródziemnego, obejmując dowództwa nad jednostkami brytyjskimi. Także to świadczy o renomie jaką miał Cyrk Skalskiego. Brytyjczycy niechętnie oddawali swoich żołnierzy pod dowództwo obcokrajowców. Jednak doświadczenie i dokonania Polaków musiały robić wrażenie.

Książka Arcta, a w zasadzie książeczka bo to „Żółty tygrys” to świetnie napisana opowieść o losach i walkach Cyrku Skalskiego. Pełna jest anegdot pisanych przez jednego z jego pilotów. Jednak Bohdan Arct stara się zachować bezstronność i dystans historyka wobec wydarzeń, przez co opowieść, przy szacunku dla dokonań eskadry jest... skromna. Co zdaje się być cechą prawdziwych wojowników.

Dodatkowym walorem jest nakreślenie przez autora tła całego konfliktu w Afryce, co pozwala zrozumieć czytelnikowi co i dlaczego robili tam polscy piloci i dlaczego akurat wtedy byli potrzebni.

Serdecznie polecam, nawet w audio, choć przeczytanie zajmie pewnie mniej czasu ;-)


W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: mocna 5 +

czwartek, 4 lutego 2016

Kobiety na wojnie - historia opowiadana

Swietłana Aleksijewicz „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”, Wydawnictwo Czarne, 2010 r. Wysłuchana w audiobooku.

Książka, a w zasadzie opisanie jej, nieco poczekało. Samo „opisanie”, bo książkę wysłuchałem (bo przeczytać tak od razu się jej nie dało, wtedy jeszcze na rynku dostępny był tylko audiobook) jeszcze w zeszłym roku, zaraz gdy dowiedziałem się, że szanowna autorka dostała Nobla.

Przeczytać przecież trzeba było jakby podwójnie, czy nawet potrójnie. Po pierwsze staram się czytać przynajmniej jedną książkę każdego nowego noblisty literackiego, po drugie pierwsza/pierwszy reportażystka/reportażysta (żeby nie było wątpliwości co do pierwszeństwa absolutnego) z tą nagrodą! No i po trzecie – opisująca wojenne historie! Absolutna konieczność czytelnicza.

Myślałem, że posiadanie czytnika i doświadczenie w zakupie w księgarniach internetowych da mi przewagę i jako jeden z pierwszych przeczytam wojenne historie noblistki. I zdziwiłem się niezmiernie. Okazało się, że interesująca mnie pozycja była tylko do... wysłuchania, a słuchanie książki, mimo hipnotyzującego (a może właśnie dlatego) głosu Krystyny Czubówny nie jest tym samym, co jej czytanie i zabiera dużo więcej czasu. Dodatkowo wymaga robienia notatek i zatrzymywania się na środku chodnika dla spisania cytatu, czy ciekawego faktu. Ale zaciąłem się, wysłuchałem i teraz mogę z czystym sercem polecić.

Armia Czerwona, w czasie drugiej z wojen światowych, była jedną z nielicznych, która mobilizowała kobiety wysyłając je na pierwszą linię frontu. Tam pełniły one najróżniejsze funkcje: od najbardziej ewidentnych, jak się wydaje – sanitariuszek, kucharek i praczek do dużo mniej oczywistych – snajperek czy pilotów nocnych bombowców.

Autorka nie zostawiła sobie zbyt wiele miejsca na komentarze. Jej książka to rezultat bardzo wielu rozmów z uczestniczkami wojny, spisania ich i ułożenia w całość opowiadająca dzieje radzieckich kobiet walczących za ojczyznę i Stalina. I, jak się okazało, za niewdzięczny naród. Tak trochę od końca – problemem autorki było m.in. przebicie się przez mur niechęci do pokazania udziału kobiet w wojnie. Radziecki system socjalistyczno-komunistyczny, który tak łatwo zrównywał płeć, gdy przychodziło posyłać młode kobiety na front, po wojnie wrócił do patrzenia na wojnę oczami mężczyzn i ich wspomnień. Organizacje kombatanckie proponowały autorce rozmowy z weteranami, a jej rozmowom z byłymi czerwonoarmistkami potrafili przyglądać się mężowie, by te „czegoś nie chlapnęły”.

Zaraz po wojnie nie było wcale lepiej. Do traumy, przejawiającej się np. urazem do koloru czerwonego (żadnych czerwonych chustek, sukienek, elementów wystroju nawet długie dziesięciolecia po wojnie), dołączył ostracyzm środowiska lokalnego (zwłaszcza kobiet). „Bo przecież wiadomo do czego służyły te kobiety na froncie, kurwy jedne” - popularny także dzisiaj stereotyp o wykorzystywaniu kobiet – żołnierzy w celach seksualnych.

A przecież gdy szły na wojnę, czasami w wieku 16 lat, na ochotnika by bronić ojczyzny, było im trudniej niż mężczyznom. Dostawały te same sorty mundurowe co oni (dużo później pojawiły się damskie mundury i bielizna), niekompletne (biedna była i w potrzebie ta ich ojczyzna), za duże, bo przecież owe uniformy produkowano w rozmiarach męskich.

Opowieść jednej z dziewcząt jak przez cały okres unitarny przechodziła w butach nr 42, podczas gdy nosiła... 35 byłaby nawet zabawna, zwłaszcza we fragmencie gdy podczas zwrotu w tył „wyskoczyła” z butów, gdyby nie tragizm tej sytuacji.

Trenowano je i traktowano jak mężczyzn ze wszystkimi niedogodnościami higienicznymi. Gdy któregoś dnia, jak opowiada jedna z bohaterek książki, jej oddział zaprowadzono do miejskiej łaźni, łaziebna nie chciała wpuścić „tych mężczyzn” do kobiecej części.

A one i tak starały się zachować kobiecość. Próbowały się malować, czesać, przerabiać mundury, nierzadko były za to karane przez surowych podoficerów i oficerów ale chciały zostać... kobietami... w tych męskich ciuchach.

Wstrząsające są wspomnienia sanitariuszek, które widząc pokiereszowane zwłoki i pokaleczonych i zdeformowanych rannych przyznają się, że bardziej od śmierci bały się tego by gdy je trafi pocisk czy odłamek nie oszpecił ich, nie pokaleczył nóg „a nogi miałam wyjątkowo ładne”, „nie śmierci się bałam ale tego jak będę wyglądała po śmierci”.

To właśnie opowieści sanitariuszek dominują w tych wojennych historiach. Zarówno tych z pierwszej linii frontu, jak i tych ze szpitali polowych. Te pierwsze czołgając się zbierały rannych z pola bitwy, zakładając im pierwsze opatrunki ratowały życie. Ich wspomnienia to setki i tysiące żołnierzy dosłownie wyciąganych z błota i ratowanych mimo braku podstawowych środków. Młoda, wtedy, sanitariuszka wspomina jak poprosiła kolegów z oddziału by oddali swoje kalesony na opatrunki i zabieranie ich, gdy przy kompletnym bezwstydzie ściągali je rozbierając się przy niej.

Sanitariuszki ratowały, mimo że żołnierze nie zawsze chcieli być ratowani. Już po wojnie jedna z żołnierek widząc na ulicach kalekich weteranów, bez nóg, rąk, żebrzących o kawałek chleba, bała się spotkać tych których ratowała, mimo że prosili o dobicie lub zostawienie na śmierć.

Jednak kobiecy, wojenny heroizm to nie tylko ratowanie życia ale także jego odbieranie. Ale tu także sporo jest kobiecej natury i emocji. Zawstydzenie, gdy snajperka zabija pięknego konia błąkającego się po przedpolu, tak silne, że obecne dziesięciolecia po wojnie. Opowieść niemieckiego oficera o radzieckiej snajperce, która zginęła, bo założyła czerwony szalik. Pilot nocnego bombowca wspominająca kompletne wyczerpanie po kilku nalotach w czasie nocy i wleczenie po ziemi mapnika, którego nie miała już siły nieść.

I wiele, wiele innych, których nie przytoczę, by nie psuć przyjemności czytania (jest już dostępne wydanie drugie, tym razem na papierze i w e-booku).

Te wszystkie opowieści sprawiają, że wojna opisywana przez autorkę, ustami jej rozmówczyń, staje się bardzo osobista. Aleksijewicz napisała, że „pisze nie o wojnie, ale o człowieku na wojnie” i jest w tym absolutna prawda. Tak samo jak w zdaniu, które również pada w tej książce: „kobieca wojna jest straszliwsza niż wojna”. I choć można polemizować z tak filozoficznym stwierdzeniem ,to zaraz po przeczytaniu książki zgadzamy się z nim odruchowo i w 100%.

Jedno zastrzeżenie.
Trudno powiedzieć, dlaczego w tych żołnierskich opowieściach, mimo że część z nich zbierana była już w latach dziewięćdziesiątych, tak mało jest tego, co nam wydaje się oczywiste – stalinowskiego terroru, historii o wykorzystywaniu seksualnym. Bo nie ma ich wiele. Jednak te, które się pojawiają trochę tłumaczą, jak mi się wydaje, te braki. Te wówczas młode dziewczyny nie przypadkowo do armii szły na ochotnika. Ich światem była wszechobecna komunistyczna propaganda. Zderzenie z oficerem, który po wódce narzeka na system i Stalina, w tym wypadku mogło być szokiem. Kilka rozmówczyń Aleksijewicz przyznaje się do późnych refleksji o sensie systemu, w którym żyły i walczyły, ale wydaje mi się, że, podobnie jak w wypadku męskich weteranów „Wielkiej Wojny Ojczyźnianej”, krytykowanie komunizmu i Stalina może dla nich równać się z kwestionowaniem i umniejszaniem heroizmu ich samych - żołnierzy, którzy dla niego walczyli.

Temu także możemy zawdzięczać np. wydające się, z naszego punktu widzenia, nieprawdopodobne opowieści o opiekowaniu się i karmieniu niemieckich dzieci. Nie zgadza się to z naszymi stereotypami o zachowaniu radzieckich żołnierzy, choć z drugiej strony – oni też byli ludźmi. I o tym także jest ta książka.

Nie przeczytałem żadnej innej książki Swietłany Aleksijewicz, ale już ta jedna tłumaczy, wg mnie, nagrodę Nobla. Polecam do przeczytania, zwłaszcza tym którzy interesują się historią drugiej wojny światowej. Pozycja obowiązkowa dla rekonstruktorek kobiecych postaci owej wojny, bez względu na odtwarzaną stronę. Tyle prawdy o kobiecie na wojnie niełatwo jest znaleźć.

W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: 5 z plusem.

Zubek

Ps. Książka ta przypomina mi inne, z serii „Świadkowie historii” (http://www.wojennehistorie.pl/2012/05/swiadkowie-historii-gos-jej-tworcow.html), tylko tam autorzy mieli do wykorzystania ogromne brytyjskie archiwa przechowujące głosy i wspomnienia żołnierzy. Swietłana Aleksijewicz sama zbierała (w latach 1978 – 2004) swoje wojenne historie. Pełen szacunek.