Evan McGilvray „Marsz Czarnych Diabłów. Odyseja Dywizji Pancernej Generała Maczka”. Wydawnictwo Rebis, 2006 rok.
Najpierw muszę się wytłumaczyć. Nie pisałem długo - bo czytałem. Po pierwsze powyższą pozycję, która nie była łatwa do rozumnego ogarnięcia - czytałem ją długo posiłkując się internetem (o tym później). Po drugie zrobiłem sobie przerwę w czytaniu wojennych historii i przeczytałem historie innego typu (ale nie romans ;-)). I po trzecie z pewnego powodu musiałem w międzyczasie przeczytać wojenne historie innego rodzaju, z innych książek (kilku naraz), ale o jednym bardzo precyzyjnie wybranym temacie (o tym może w następnym wpisie).
Teraz wracamy do tematu, czyli „Marszu Czarnych Diabłów”. Jest to książka o polskiej jednostce wojskowej z 2wś napisana przez Anglika. To w naszych czasach, po 1989 roku, już nie jest nic nadzwyczajnego, bo jest już kilku anglosaskich autorów opisujących dokonania żołnierzy PSZ, ale nadal cieszy. Cieszy to, że dumni Anglicy i Amerykanie odkrywają, że nie wygrali tej wojny sami, cieszy także to, że niezależni i niezwiązani emocjonalnie historycy potwierdzają to, co wiedzieliśmy od dawna – wojska polskie na zachodzie „dawały radę”. Potwierdza to także Evan McGilvray, choć mógłby przyłożyć się bardziej do pracy.
Znów o tłumaczu.
Po znęcaniu się nad panią Katarzyną Brzozowską („Arnhem 1944. Ostatnie zwycięstow Niemiec”) pora na rehabilitację klanu tłumaczy wojennych historii. Przekładający na język polski „Marsz...” pan Jarosław Kotarski jest nie tylko tłumaczem, ale także współautorem książki. Zapewne znacie przypisy tłumacza z innych książek. Zazwyczaj ograniczają się one do rozstrzygnięcia spornych kwestii językowych albo podania w pełnym brzmieniu skrótu, lub oryginalnego tekstu. Tutaj jest inaczej – przypisy czasem prostują treść książki, uzupełniają ją o całe cytaty i treści. Tłumacz nie tylko przełożył książkę na j. polski, ale przeczytał także kilka innych pozycji opowiadających dzieje dywizji gen. Maczka. Taki tłumacz to skarb dla czytającego, niestety autor pewnie nie jest szczęśliwy, gdy jego, historyka poprawia, ktoś kto „tylko” tłumaczy.
Dlaczego tak długo?
Książka bardzo szczegółowo omawia drogę 10. Pułku Strzelców Konnych, autor korzystał z ich dziennika bojowego i z książki z 1947 roku, a więc poznajemy szczegółowo, niemal dzień po dniu ich marszrutę. Niestety jedyne i nieliczne mapy pochodzą także z owych publikacji i pokazują wydarzenia raczej bardzo ogólnie. Tak więc, aby właściwie zrozumieć drogę dywizji przez Europę, trzeba czytając książkę często zaglądać do atlasu. Z braku atlasu (wstyd) posiłkowałem się mapami google. To trudne, zwłaszcza gdy książkę czyta się w wannie albo przy załatwianiu potrzeb niższych, acz koniecznych.
Czy aby o dywizji?
Jak już zacząłem to warto żebym rozwiał wątpliwości tych, którym wydaje się że znajdą tu historię działań polskiej 1. Dywizji Pancernej – zgodnie z tytułem. Otóż nie, jest to opowieść poświęcona przede wszystkim żołnierzom 10. PSK, czyli jednostki pancernej wchodzącej w skład dywizji - treść jest trochę niezgodna z tytułem. Oczywiście dowiadujemy się z książki o drodze całej dywizji, ale tylko dlatego, że 10. PSK był jej istotną częścią i trudno nie wspomnieć o jednostkach współdziałających.
Skupienie się na jednej jednostce ma jednak swoje zalety, np. bardzo szczegółowo dowiadujemy się o jej sukcesach i stratach - łącznie z nazwiskami poległych i rannych żołnierzy!
Kilka słów o stratach, czyli największe zdziwienie.
Walki 1. Dywizji Pancernej dowodzonej przez gen. Maczka nie były mi obce, choć nie znałem ich szczegółowo. Jak każdy kogo interesują wojenne historie znałem za to wiele historii o płonących jak zapałki czołgach, ginących w starciu z doskonałymi niemieckimi działami przeciwpancernymi, czołgistami alianckimi. Tymczasem z książki i przytoczonych danych wynika, że w czasie całej kampanii 10. PSK stracił 90 zabitych i 59 czołgów. Może to zabrzmi brutalnie ale to tylko 1,5 zabitego żołnierza na zniszczony czołg. A mamy tu do czynienia z jednostką rozpoznawczą, uzbrojoną w czołgi pościgowe, która operował zazwyczaj w pierwszej linii. Ciekawe prawda? Podobnie brzmią sprawozdania z potyczek - „dwa zniszczone czołgi, zabity wachmistrz Iksiński, ranni plutonowy Igrekowski i starszy strzelec Zeciński”.
Książkę serdecznie polecam do poczytania (koniecznie z jakąś mapą) i posiadania. To kawałek opisanej historii polskiego oręża, której w żadnej mierze nie musimy się wstydzić i rozważać słuszności jej ocen.
Na koniec smutno.
Jedna rzecz, którą odkrywają, dla siebie, Angole w swoich książkach jest naprawdę smutna, zwłaszcza jak się ją czyta napisaną przez obcokrajowca. Evan McGilvray także zauważa, że to co dla niemal całej Europy było świętem zakończenia wojny i początkiem upragnionego pokoju, dla żołnierzy dywizji było początkiem tułaczki po obczyźnie lub szykan po powrocie do kraju. Ilekroć dochodzę do tego momentu opowieści o losach żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie ogarnia mnie smutek i wściekłość na historię, która zmusiła tych żołnierzy do walki bardziej o „waszą” niż „naszą” wolność, a za bohaterstwo nagrodziła ich tak... niewłaściwie.
W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu – mocna 4 (przede wszystkim za to, że się autorowi zachciało) + 1 specjalnie dla tłumacza = 5.
Cytat jakiś ciekawy
„- Panie Antoś, tego jeszcze nie było! Dwa, panie Antoś, dwa dostałem. Podstawili się, panie Antoś, podstawili pod same lufy. Jeden od razu wyskoczył ze spadochronem, jak mu przygrzałem, a drugi trochę później. Jakby się jeszcze trzeci podwinął to bym i jego spruł, bo amunicji miałem do licha. Ale heca panie Antoś! Widzisz „Dziubek”, twój starszy kolega pokazał ci co potrafi. Jeśli chcesz, udzielę ci lekcji jak należy dwóch Niemców za jednym zamachem ukatrupić.
„Dziubek” skrzywił się, przymrużył oczy i odpowiedział spokojnie:
- Nie trzeba, Kazek. Widzisz ja również dwa zestrzeliłem i również dwaj piloci wyskoczyli ze spadochronem. Jeśli chcesz to raczej ja dam ci lekcje”.
Bohdan Arct „Niebo w ogniu”, Wydawnictwo MON, 1982 rok.
Wojenne historie
piątek, 24 czerwca 2011
środa, 25 maja 2011
Tą bitwę rzeczywiście wygrali Niemcy, ale lepiej o tym nie czytać w tej książce
Janusz Piekałkiewicz, „Arnhem 1944. Ostatnie zwycięstwo Niemiec”, Agencja Wydawnicza AWM, prawdopodobnie 1997 rok (org. München, 1994 rok)
Dla czytającego ta książka to koszmar. I to na wielu płaszczyznach.
W zasadzie powinienem pominąć tę pozycję milczeniem, bo jej treść nie jest warta miejsca jakie zajmie ten tekst w niezmierzonej przestrzeni internetu. Na całe jej szczęście zawiera... zdjęcia, które stanowią najmocniejszą i chyba jedyną mocną stronę tej książki.
Ja jednak, jako człowiek z natury złośliwy jak gnom i wkurzony brakiem szacunku dla mnie jako czytelnika, najpierw skupię się na jej słabościach.
Autor – jak on to zrobił?
Janusz Piekałkiewicz napisał niejedną książkę historyczną i jest bez wątpienia postacią bardzo zasłużoną, ale... No niby zawsze jest jakieś „ale”, ale tym razem jest ono wyjątkowo jednoznaczne. Rok wydania książki – 1994 powoduje, że popełnionych przez autora błędów faktycznych nie usprawiedliwia nic. Już sama jego przedmowa, mimo że bardzo krótka, zawiera ich kilka. Potem pojawia się ich coraz więcej. Jeśli ktoś chciałby uczyć się bitwy z tej książki - niech tego nie robi, a zaoszczędzony czas poświeci na przeczytanie innej, bardziej właściwej, pozycji.
Autor przyjął ciekawą formę, która mogłaby ułatwić czytelnikowi zapoznanie się z historią. Książka podzielona jest na rozdziały – poszczególne dni bitwy. Każdy z nich rozpoczyna się relacją brytyjską, potem niemiecką, a kończy się częścią „A było tak”, czyli obiektywnym opisem autora. Pomysł jest świetny, niestety autorowi zabrakło źródeł i w konsekwencji do błędów opisu dołącza miszmasz relacji wojskowych i prasowych. Brrrr...
Tłumacz to podstawa
Dodatkowo nieszczęsne pomieszanie faktów pogłębia działanie, a raczej nie działanie tłumacza. Trudno jest winić tłumacza gdy nie widziało się na oczy i nie umiało przeczytać oryginału, jeśli więc pokrętny i niegramatyczny język książki i liczne błędy wynikają z błędów autora, a nie z braku chęci do pracy przez tłumacza, to serdecznie przepraszam.
Tłumaczem tej książki, a mimo polskiego autora była ona tłumaczona z języka niemieckiego, jest Katarzyna Brzozowska. Jej prawdopodobnie zawdzięczamy np. niemiecką nazwę Nimwegen, zamiast przyjętej w naszej literaturze Nijmegen, artylerię przeciwpancerną zamiast przeciwlotniczej i odwrotnie oraz niektóre całkiem niegramatyczne zdania. Ta książka powinna być na indeksie książek dla dzieci i młodzieży, mogą się oni nauczyć z niej, mimochodem, wielu błędów językowych.
Mocna strona osłabiona
Jak już napisałem powyżej mocną stroną tej książki są zdjęcia. Niestety osłabiają je podpisy. Nie trzeba być wielkim znawcą wojennego sprzętu, żeby poznać, że Pantera to czołg, czyli takie „coś z wieżą”, a nie działo samobieżne „czyli takie coś bez wieży”. Ten i podobne błędy każą baczniej i z większą rezerwą przypatrzyć się innym podpisom, które trudniej zweryfikować na pierwszy rzut oka. Może to kolejne błędy tłumacza...
Mimo wszystko zdjęcia
To one są najlepsze, wiele z nich nie było bowiem szerzej publikowanych. Autor dotarł do zdjęć z archiwów niemieckich i możemy przypatrzeć się bitwie od drugiej strony. Widzimy jeńców brytyjskich i polskich. Rannych i zabitych spadochroniarzy. Takich zdjęć, w tej ilości, nie można zobaczyć w książkach wydawanych przez dawnych aliantów.
I właśnie dla tych zdjęć warto tę książkę przeczytać (przejrzeć) i warto ją posiadać w swojej bibliotece.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym – 3
Dla czytającego ta książka to koszmar. I to na wielu płaszczyznach.
W zasadzie powinienem pominąć tę pozycję milczeniem, bo jej treść nie jest warta miejsca jakie zajmie ten tekst w niezmierzonej przestrzeni internetu. Na całe jej szczęście zawiera... zdjęcia, które stanowią najmocniejszą i chyba jedyną mocną stronę tej książki.
Ja jednak, jako człowiek z natury złośliwy jak gnom i wkurzony brakiem szacunku dla mnie jako czytelnika, najpierw skupię się na jej słabościach.
Autor – jak on to zrobił?
Janusz Piekałkiewicz napisał niejedną książkę historyczną i jest bez wątpienia postacią bardzo zasłużoną, ale... No niby zawsze jest jakieś „ale”, ale tym razem jest ono wyjątkowo jednoznaczne. Rok wydania książki – 1994 powoduje, że popełnionych przez autora błędów faktycznych nie usprawiedliwia nic. Już sama jego przedmowa, mimo że bardzo krótka, zawiera ich kilka. Potem pojawia się ich coraz więcej. Jeśli ktoś chciałby uczyć się bitwy z tej książki - niech tego nie robi, a zaoszczędzony czas poświeci na przeczytanie innej, bardziej właściwej, pozycji.
Autor przyjął ciekawą formę, która mogłaby ułatwić czytelnikowi zapoznanie się z historią. Książka podzielona jest na rozdziały – poszczególne dni bitwy. Każdy z nich rozpoczyna się relacją brytyjską, potem niemiecką, a kończy się częścią „A było tak”, czyli obiektywnym opisem autora. Pomysł jest świetny, niestety autorowi zabrakło źródeł i w konsekwencji do błędów opisu dołącza miszmasz relacji wojskowych i prasowych. Brrrr...
Tłumacz to podstawa
Dodatkowo nieszczęsne pomieszanie faktów pogłębia działanie, a raczej nie działanie tłumacza. Trudno jest winić tłumacza gdy nie widziało się na oczy i nie umiało przeczytać oryginału, jeśli więc pokrętny i niegramatyczny język książki i liczne błędy wynikają z błędów autora, a nie z braku chęci do pracy przez tłumacza, to serdecznie przepraszam.
Tłumaczem tej książki, a mimo polskiego autora była ona tłumaczona z języka niemieckiego, jest Katarzyna Brzozowska. Jej prawdopodobnie zawdzięczamy np. niemiecką nazwę Nimwegen, zamiast przyjętej w naszej literaturze Nijmegen, artylerię przeciwpancerną zamiast przeciwlotniczej i odwrotnie oraz niektóre całkiem niegramatyczne zdania. Ta książka powinna być na indeksie książek dla dzieci i młodzieży, mogą się oni nauczyć z niej, mimochodem, wielu błędów językowych.
Mocna strona osłabiona
Jak już napisałem powyżej mocną stroną tej książki są zdjęcia. Niestety osłabiają je podpisy. Nie trzeba być wielkim znawcą wojennego sprzętu, żeby poznać, że Pantera to czołg, czyli takie „coś z wieżą”, a nie działo samobieżne „czyli takie coś bez wieży”. Ten i podobne błędy każą baczniej i z większą rezerwą przypatrzyć się innym podpisom, które trudniej zweryfikować na pierwszy rzut oka. Może to kolejne błędy tłumacza...
Mimo wszystko zdjęcia
To one są najlepsze, wiele z nich nie było bowiem szerzej publikowanych. Autor dotarł do zdjęć z archiwów niemieckich i możemy przypatrzeć się bitwie od drugiej strony. Widzimy jeńców brytyjskich i polskich. Rannych i zabitych spadochroniarzy. Takich zdjęć, w tej ilości, nie można zobaczyć w książkach wydawanych przez dawnych aliantów.
I właśnie dla tych zdjęć warto tę książkę przeczytać (przejrzeć) i warto ją posiadać w swojej bibliotece.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym – 3
wtorek, 24 maja 2011
"Tędy przeszły czołgi"
Bohdan Tymieniecki „Na imię jej było Lily”, Wydawnictwo MON, 1987 rok (org. Londyn, 1971 rok)
Książkę tę polecił mi kolega Wojtek, gdy na forum wrzuciłem kilka cytatów z książki o polskiej 1 kompanii Commando. Napisał, że można tam znaleźć ciekawą opowieść o komandosach, ale nie chciał zdradzić szczegółów. I dobrze zrobił. Wiedziony ciekawością znalazłem książkę na allegro i wydałem 4 złotówki (+ kolejne 8 złotówek za przesyłkę!). Po kilku dniach już sam mogłem przeczytać: „Cichutko podszedłem. To kochany Jedwab wydawał instrukcje swoim wisielcom: „Uwaga, boys, oczy otwarte, w nocy mogą przyjść szwaby. Ale pamiętajcie, nie strzelać. Załogi czołgów pomęczone. Nie budzić! Wszystko po cichu... nożami”.Co za piękne maniery mają ci z dziesiątego Międzynarodowego Commando, co za delikatność!”.
Przyznacie, że już sam cytat wart tych kilku złotych. A jest jeszcze reszta książki. A mamy tu, podzieloną na poszczególne rozdziały/opowiadania, historię podchorążego, a później już oficera, od kampanii wrześniowej, przez Francję, Anglię, Afrykę, aż do zakończenia kampanii włoskiej. Wszystko to napisane jak - trochę powieść awanturnicza, a trochę opowieść przygodowa z nutką patriotyzmu.
Mamy tu bowiem bohatera z iście ułańską fantazją, który gdy trzeba wypije, gdy trzeba pobije, jest niepokorny wobec wyższych szarż, ale szanuje przełożonych, których... szanuje. Przede wszystkim jest jednak pełną gębą czołgistą – zawodowcem, choć lubi podkreślać, że do wojska trafił z poboru.
Rusza w nas tą strunę patriotyzmu, która odpowiada za dumę z rodaka radzącego sobie z innymi nacjami i przeganiającego innych żołnierzy. Gdy przeczytałem, że w szkole pancernej w Afryce nasz bohater po nieudanych pokazie strzelań wykonanych przez południowoafrykańskich czołgistów, specjalnie dla generała, głównego brytyjskiego inspektora broni pancernej, strzela 5 na 5, to aż zakrzyknąłem z radości! Na pohybel Afrykanerom!
I taki jest porucznik Tymieniecki, to doskonały czołgista i doskonały dowódca grupy czołgów. Wprawdzie za nic ma dyscyplinę, oprócz tej na polu walki, ma często bardzo złe zdanie o swoich (i nie tylko swoich) przełożonych, kombinuje jak zarobić na boku parę złotych (funtów raczej), ale gdy przychodzi do walki to powierzają mu coraz bardziej odpowiedzialne zadania.
Wszystko to opisuje bez żadnego patosu i z humorem. Czyta się to wyśmienicie po prostu. Takie książki mają jedna wadę, choćby były nie wiadomo jak „grube” to i tak są za krótkie i pozostawiają niedosyt. Ta dodatkowo nie jest za obszerna - wszystkiego 200 stron.
A teraz na poważnie.
Mimo, że jest naprawdę dobrze napisana książka, którą czyta się jak opisy przygód, to jednak relacjonuje prawdziwą wojnę i uczucia, które wtedy miotały sumieniami żołnierskimi. Zabici koledzy, niedoszkolone oddziały piechoty, durnie bez doświadczenia za dowódców, miłości frontowe i problemy z aprowizacją. Jest tu wszystko. I z tego wyłania się obraz polskiej armii na Zachodzie. I nie jest to ładny obraz: piechota nie wyszkolona należycie, ginie dowodzona przez niedoszkolonych oficerów, sztabowcy wysyłają na śmierć pancerniaków bez doświadczenia i wyszkolenia. Od dowództwa odsuwa się doświadczonych oficerów na rzecz „leśnych dziadków” z wyzwolonych oflagów.
To nie jest miły obraz PSZ. Całe szczęście są jeszcze zdjęcia, bardzo dobrej jakości, jak na czas druku książki, i podpisane... cytatami z niej samej. Naprawdę fajne do obejrzenia, a z tymi podpisami przenoszące nas w konkretne miejsca i emocje.
To, że autorem zdjęć i obwoluty książki jest sam autor dodaje jej jeszcze autentyczności i zbliża nas do tego niezwykłego oficera.
To książka do której z pewnością wrócę – dzięki Wojtek (J-23).
W moim rankingu 6-gwiazdkowym – 6.
Książkę tę polecił mi kolega Wojtek, gdy na forum wrzuciłem kilka cytatów z książki o polskiej 1 kompanii Commando. Napisał, że można tam znaleźć ciekawą opowieść o komandosach, ale nie chciał zdradzić szczegółów. I dobrze zrobił. Wiedziony ciekawością znalazłem książkę na allegro i wydałem 4 złotówki (+ kolejne 8 złotówek za przesyłkę!). Po kilku dniach już sam mogłem przeczytać: „Cichutko podszedłem. To kochany Jedwab wydawał instrukcje swoim wisielcom: „Uwaga, boys, oczy otwarte, w nocy mogą przyjść szwaby. Ale pamiętajcie, nie strzelać. Załogi czołgów pomęczone. Nie budzić! Wszystko po cichu... nożami”.Co za piękne maniery mają ci z dziesiątego Międzynarodowego Commando, co za delikatność!”.
Przyznacie, że już sam cytat wart tych kilku złotych. A jest jeszcze reszta książki. A mamy tu, podzieloną na poszczególne rozdziały/opowiadania, historię podchorążego, a później już oficera, od kampanii wrześniowej, przez Francję, Anglię, Afrykę, aż do zakończenia kampanii włoskiej. Wszystko to napisane jak - trochę powieść awanturnicza, a trochę opowieść przygodowa z nutką patriotyzmu.
Mamy tu bowiem bohatera z iście ułańską fantazją, który gdy trzeba wypije, gdy trzeba pobije, jest niepokorny wobec wyższych szarż, ale szanuje przełożonych, których... szanuje. Przede wszystkim jest jednak pełną gębą czołgistą – zawodowcem, choć lubi podkreślać, że do wojska trafił z poboru.
Rusza w nas tą strunę patriotyzmu, która odpowiada za dumę z rodaka radzącego sobie z innymi nacjami i przeganiającego innych żołnierzy. Gdy przeczytałem, że w szkole pancernej w Afryce nasz bohater po nieudanych pokazie strzelań wykonanych przez południowoafrykańskich czołgistów, specjalnie dla generała, głównego brytyjskiego inspektora broni pancernej, strzela 5 na 5, to aż zakrzyknąłem z radości! Na pohybel Afrykanerom!
I taki jest porucznik Tymieniecki, to doskonały czołgista i doskonały dowódca grupy czołgów. Wprawdzie za nic ma dyscyplinę, oprócz tej na polu walki, ma często bardzo złe zdanie o swoich (i nie tylko swoich) przełożonych, kombinuje jak zarobić na boku parę złotych (funtów raczej), ale gdy przychodzi do walki to powierzają mu coraz bardziej odpowiedzialne zadania.
Wszystko to opisuje bez żadnego patosu i z humorem. Czyta się to wyśmienicie po prostu. Takie książki mają jedna wadę, choćby były nie wiadomo jak „grube” to i tak są za krótkie i pozostawiają niedosyt. Ta dodatkowo nie jest za obszerna - wszystkiego 200 stron.
A teraz na poważnie.
Mimo, że jest naprawdę dobrze napisana książka, którą czyta się jak opisy przygód, to jednak relacjonuje prawdziwą wojnę i uczucia, które wtedy miotały sumieniami żołnierskimi. Zabici koledzy, niedoszkolone oddziały piechoty, durnie bez doświadczenia za dowódców, miłości frontowe i problemy z aprowizacją. Jest tu wszystko. I z tego wyłania się obraz polskiej armii na Zachodzie. I nie jest to ładny obraz: piechota nie wyszkolona należycie, ginie dowodzona przez niedoszkolonych oficerów, sztabowcy wysyłają na śmierć pancerniaków bez doświadczenia i wyszkolenia. Od dowództwa odsuwa się doświadczonych oficerów na rzecz „leśnych dziadków” z wyzwolonych oflagów.
To nie jest miły obraz PSZ. Całe szczęście są jeszcze zdjęcia, bardzo dobrej jakości, jak na czas druku książki, i podpisane... cytatami z niej samej. Naprawdę fajne do obejrzenia, a z tymi podpisami przenoszące nas w konkretne miejsca i emocje.
To, że autorem zdjęć i obwoluty książki jest sam autor dodaje jej jeszcze autentyczności i zbliża nas do tego niezwykłego oficera.
To książka do której z pewnością wrócę – dzięki Wojtek (J-23).
W moim rankingu 6-gwiazdkowym – 6.
wtorek, 3 maja 2011
Ostatnie dni przed Overlord
David Stafford „10 dni do D-Day. Ostanie chwile przed wyzwoleniem Europy”, Wydawnictwo Magnum, 2004 rok.
Większość książek z D-Day w tytule skupia się na samej inwazji. To tam działy się najciekawsze rzeczy – krwawe walki, wybuchy, krew i flaki, czyli wszystko to co czytelnicy książek wojennych lubią najbardziej. Oczywiście generalizuję i upraszczam, bo wszyscy lubimy czytać o duchowych rozterkach żołnierzy, o ich tęsknocie za pozostawionymi narzeczonymi, bezsennych nocach po zabiciu pierwszego człowieka... Ale mimo wszystko pociągają nas przede wszystkim bohaterskie czyny lądujących w Normandii: spadochroniarzy, komandosów, rangersów, piechociarzy itd.
Pewnie dlatego większość autorów wydarzeniom bezpośrednio przed inwazją na kontynent poświęca tyle miejsca ile jest to konieczne dla wyjaśnienia tła historycznego i złożoności problemu zaplanowania wielkiego desantu.
W „10 dniach...” jest inaczej. Tu akcja zaczyna się w niedzielę 28 maja, dziesięć dni przed atakiem i przez kolejne dziesięć rozdziałów pokazuje nam przygotowania kilku osób w różny sposób z nim związanych. Od Churchilla, przez Eisenhowera, Hitlera, żołnierzy jednostek przygotowanych do walki, służb specjalnych, szpiegów, bojowników francuskich do dziewczyny pracującej w pomocniczych służbach floty brytyjskiej. Wszyscy oni, mimo że dzieliła ich ranga, znajomość tajemnic, płeć, kraj który chcieli bronić, czekali na ostateczny dzień inwazji, o którym wiedzieli, że musi nastąpić i z którym wiązali swoje nadzieje.
Z powodu mnogości wątków trudno jest omówić wszystkie ciekawe wojenne historie w tej książce. Uważam, że warto jednak opowiedzieć o tych z nich które, wg mnie, z punktu widzenia historii i nas – Polaków są najistotniejsze.
Spokojny kraj
Bardzo uderzyło mnie, że w maju i czerwcu 1944 roku Anglia żyła już życiem kraju spokojnego – działały teatry, kina, restauracje i puby. Rząd zajmował się już tym jak będzie wyglądało życie powojennej Wielkiej Brytanii. A przecież nic nie było jeszcze rozstrzygnięte! Dzisiaj już wiemy, że inwazja powiodła się i za niecały rok III Rzesza upadnie, ale wtedy nic nie było pewne. Ten optymizm i to sięganie myślą w przyszłość jest naprawdę ciekawe i warte zapamiętania.
Innym wątkiem, z Polską w tyle głowy, jest to czym zajmował się Winston Churchill np. jego kłopoty z przywódcą Wolnych Francuzów. Charles de Gaulle chciał widzieć Francję wielką i nie zgadzał się by o jego kraju decydowali Anglicy i Amerykanie. Tymczasem alianci potrzebowali go by wygłosił przemówienie do Francuzów w dniu inwazji, wezwał ich do walki i współpracy przy wyzwalaniu ojczyzny. Premier Wielkiej Brytanii coraz mniej cierpliwie znosił kaprysy Francuza. Raz podlizywał mu się, innym razem zdenerwowany kazał odsyłać go do Algierii w kajdankach. A to tylko jeden z problemów z którymi borykał się Churchill, była jeszcze okupowana Jugosławia i jej walki wewnętrzne, bliski wschód z podnoszącymi głowę Arabami i Żydami, Grecja z budzącym się ruchem komunistycznym, Indie i wojna z Japonią, itd. itp.
Gdzie tu Polska? - Zapyta uważny czytelnik.
Ano właśnie. Gdy poznamy bliżej skalę problemów przed jakimi stawała Wielka Brytania pod koniec drugiej wojny światowej, trochę trudniej dziwić się temu, że polskie sprawy nie były najważniejsze dla brytyjskiego premiera. Na nasze ziemie wkraczała już wtedy Armia Czerwona, a Stalin obiecywał, że Polacy sami zadecydują o swoim istnieniu. Oczywiście Churchill wiedział, że Stalinowi nie wolno ufać, ale wiedział także, że bez niego nie pokona się Hitlera i możliwość zawarcia separatystycznego pokoju ZSRR i III Rzeszy była wielkim zagrożeniem dla planów zachodnich aliantów. Czy mógł on, wiedząc, ze po wojnie zadłużona i biedna Wielka Brytania, będzie miała mnóstwo własnych kłopotów lepiej zadbać o nas?
Szpiedzy tacy jak on
Inną historią jest gra szpiegowska prowadzona przez podwójnego agenta o pseudonimie Garbo (wg aliantów) i Arabel (wg Niemców). Naczelnym zadaniem kontrwywiadu brytyjskiego było upewnienie Niemców, że inwazja, bez względu na wszystko, nastąpi w najwęższym punkcie Kanału La Manche – w Pas de Calais. Stworzono w tym celu fikcyjna armię z prawdziwym i już legendarnym generałem G.S. Pattonem, rozciągnięto fałszywą siec radiową, zbudowano obozy wojskowe z dmuchanymi czołgami i wozami bojowymi. W portach stały makiety barek desantowych. Jednak jedną z najważniejszych ról w tej dezinformacji zagrał właśnie Garbo – Hiszpan, który sam zgłosił się z chęcią współpracy do Anglików i później został jednym z najbardziej zaufanych agentów niemieckiego wywiadu – Abwehry (tej od kapitana Klossa). Oczywiście agentem kierowanym przez brytyjski kontrwywiad. Garbo/Arabel potrafił być tak wiarygodny, że jego depesze docierały nawet do samego Hitlera, a dla uwiarygodnienia swojej postaci uprzedził Niemców o lądowaniu aliantów w Normandii!
Ale nie tylko dla tych wątków warto przeczytać „10 dni...”. Bo poznajemy tu także postać francuskiego/rumuńskiego Żyda ukrywającego się w Paryżu, czy młodą dziewczynę pełniącą swoją funkcję w centrali szyfrów Royal Navy i agentów SOE we Francji.
To spojrzenie na wojnę inne niż zazwyczaj i wydaje się, że takie jej pokazanie sprawia, że jest nam bardziej bliska i bardziej ludzka.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym – 5.
Większość książek z D-Day w tytule skupia się na samej inwazji. To tam działy się najciekawsze rzeczy – krwawe walki, wybuchy, krew i flaki, czyli wszystko to co czytelnicy książek wojennych lubią najbardziej. Oczywiście generalizuję i upraszczam, bo wszyscy lubimy czytać o duchowych rozterkach żołnierzy, o ich tęsknocie za pozostawionymi narzeczonymi, bezsennych nocach po zabiciu pierwszego człowieka... Ale mimo wszystko pociągają nas przede wszystkim bohaterskie czyny lądujących w Normandii: spadochroniarzy, komandosów, rangersów, piechociarzy itd.
Pewnie dlatego większość autorów wydarzeniom bezpośrednio przed inwazją na kontynent poświęca tyle miejsca ile jest to konieczne dla wyjaśnienia tła historycznego i złożoności problemu zaplanowania wielkiego desantu.
W „10 dniach...” jest inaczej. Tu akcja zaczyna się w niedzielę 28 maja, dziesięć dni przed atakiem i przez kolejne dziesięć rozdziałów pokazuje nam przygotowania kilku osób w różny sposób z nim związanych. Od Churchilla, przez Eisenhowera, Hitlera, żołnierzy jednostek przygotowanych do walki, służb specjalnych, szpiegów, bojowników francuskich do dziewczyny pracującej w pomocniczych służbach floty brytyjskiej. Wszyscy oni, mimo że dzieliła ich ranga, znajomość tajemnic, płeć, kraj który chcieli bronić, czekali na ostateczny dzień inwazji, o którym wiedzieli, że musi nastąpić i z którym wiązali swoje nadzieje.
Z powodu mnogości wątków trudno jest omówić wszystkie ciekawe wojenne historie w tej książce. Uważam, że warto jednak opowiedzieć o tych z nich które, wg mnie, z punktu widzenia historii i nas – Polaków są najistotniejsze.
Spokojny kraj
Bardzo uderzyło mnie, że w maju i czerwcu 1944 roku Anglia żyła już życiem kraju spokojnego – działały teatry, kina, restauracje i puby. Rząd zajmował się już tym jak będzie wyglądało życie powojennej Wielkiej Brytanii. A przecież nic nie było jeszcze rozstrzygnięte! Dzisiaj już wiemy, że inwazja powiodła się i za niecały rok III Rzesza upadnie, ale wtedy nic nie było pewne. Ten optymizm i to sięganie myślą w przyszłość jest naprawdę ciekawe i warte zapamiętania.
Innym wątkiem, z Polską w tyle głowy, jest to czym zajmował się Winston Churchill np. jego kłopoty z przywódcą Wolnych Francuzów. Charles de Gaulle chciał widzieć Francję wielką i nie zgadzał się by o jego kraju decydowali Anglicy i Amerykanie. Tymczasem alianci potrzebowali go by wygłosił przemówienie do Francuzów w dniu inwazji, wezwał ich do walki i współpracy przy wyzwalaniu ojczyzny. Premier Wielkiej Brytanii coraz mniej cierpliwie znosił kaprysy Francuza. Raz podlizywał mu się, innym razem zdenerwowany kazał odsyłać go do Algierii w kajdankach. A to tylko jeden z problemów z którymi borykał się Churchill, była jeszcze okupowana Jugosławia i jej walki wewnętrzne, bliski wschód z podnoszącymi głowę Arabami i Żydami, Grecja z budzącym się ruchem komunistycznym, Indie i wojna z Japonią, itd. itp.
Gdzie tu Polska? - Zapyta uważny czytelnik.
Ano właśnie. Gdy poznamy bliżej skalę problemów przed jakimi stawała Wielka Brytania pod koniec drugiej wojny światowej, trochę trudniej dziwić się temu, że polskie sprawy nie były najważniejsze dla brytyjskiego premiera. Na nasze ziemie wkraczała już wtedy Armia Czerwona, a Stalin obiecywał, że Polacy sami zadecydują o swoim istnieniu. Oczywiście Churchill wiedział, że Stalinowi nie wolno ufać, ale wiedział także, że bez niego nie pokona się Hitlera i możliwość zawarcia separatystycznego pokoju ZSRR i III Rzeszy była wielkim zagrożeniem dla planów zachodnich aliantów. Czy mógł on, wiedząc, ze po wojnie zadłużona i biedna Wielka Brytania, będzie miała mnóstwo własnych kłopotów lepiej zadbać o nas?
Szpiedzy tacy jak on
Inną historią jest gra szpiegowska prowadzona przez podwójnego agenta o pseudonimie Garbo (wg aliantów) i Arabel (wg Niemców). Naczelnym zadaniem kontrwywiadu brytyjskiego było upewnienie Niemców, że inwazja, bez względu na wszystko, nastąpi w najwęższym punkcie Kanału La Manche – w Pas de Calais. Stworzono w tym celu fikcyjna armię z prawdziwym i już legendarnym generałem G.S. Pattonem, rozciągnięto fałszywą siec radiową, zbudowano obozy wojskowe z dmuchanymi czołgami i wozami bojowymi. W portach stały makiety barek desantowych. Jednak jedną z najważniejszych ról w tej dezinformacji zagrał właśnie Garbo – Hiszpan, który sam zgłosił się z chęcią współpracy do Anglików i później został jednym z najbardziej zaufanych agentów niemieckiego wywiadu – Abwehry (tej od kapitana Klossa). Oczywiście agentem kierowanym przez brytyjski kontrwywiad. Garbo/Arabel potrafił być tak wiarygodny, że jego depesze docierały nawet do samego Hitlera, a dla uwiarygodnienia swojej postaci uprzedził Niemców o lądowaniu aliantów w Normandii!
Ale nie tylko dla tych wątków warto przeczytać „10 dni...”. Bo poznajemy tu także postać francuskiego/rumuńskiego Żyda ukrywającego się w Paryżu, czy młodą dziewczynę pełniącą swoją funkcję w centrali szyfrów Royal Navy i agentów SOE we Francji.
To spojrzenie na wojnę inne niż zazwyczaj i wydaje się, że takie jej pokazanie sprawia, że jest nam bardziej bliska i bardziej ludzka.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym – 5.
środa, 13 kwietnia 2011
Niemożliwa droga
Stanisław Sosabowski „Najkrótszą drogą” Wydawnictwo Bellona, 1991 rok (org. Londyn, 1957 rok)
To zdecydowanie najważniejsza książka Generała i zdecydowanie najważniejszy autor książki o polskiej 1 Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej. Tych książek nie powstało zbyt wiele, a te co są nie doczekały się zbyt wielu wydań. Tym bardziej cenna jest opowieść twórcy brygady i jej dowódcy od samego początku, gdy nie nazywano jej „spadochronową”, poprzez jedyną bitwę, którą stoczyła, do pożegnania w atmosferze, która dzisiaj możemy śmiało nazywać skandalem.
Ciekawa jest już sama geneza książki. Do jej napisania zobligowała Generała uchwała Związku Spadochroniarzy Polskich. Nikt inny nie mógł zrobić tego lepiej niż jej twórca i dowódca w najbardziej krytycznych dla niej okresach.
Historycy mówią o dwóch szkołach pisania książek przez bezpośrednich uczestników wydarzeń. Jedni skłaniają się ku pisaniu na gorąco, zaraz po ich zakończeniu, inni uważają, ze lepiej odczekać aż opadną emocje, dostępne będą kolejne materiały źródłowe i opowieść będzie pełniejsza. Ale co z emocjami, które da się uwiecznić tylko „na żywo”?
Polecenie napisania książki otrzymał Generał 11 lat po tym jak rozstał się z brygadą, 10 lat po zakończeniu II wojny światowej. To wystarczająco dużo czasu żeby jego wspomnienia i historia brygady nie były naznaczone piętnem emocji związanej z niesprawiedliwym potraktowanie go przez Brytyjczyków i polskich przełożonych. I tego tematu w tej książce nie ma (pojawia się w napisanej później biografii „Droga wiodła ugorem”). Trochę szkoda, ale dzięki temu otrzymujemy obiektywną relację.
Lata 50-te nie były dla Generała łatwe. Po kilku nieudanych eksperymentach z własnym interesem, emerytowany generał został magazynierem w fabryce urządzeń elektrycznych. Książkę pisał wieczorami, po powrocie do domu, w weekendy i w czasie przerw w pracy.
Wracajmy do samej książki i wojennej historii, którą opisuje. Trudno jest ocenić wiele aspektów powstania pierwszej polskiej wielkiej jednostki spadochronowej, ale warto pochylić się nad jednym z nich, tym najbardziej znaczącym i najbardziej odbijającym się na jej historii.
Przeznaczenie do Kraju
Przeznaczenie do wsparcia powstania powszechnego w okupowanej Polsce stało się przyczyną powstania brygady. Zarówno sam Generał jak i jego zwierzchnicy budując jednostkę myśleli, że wesprze ona Armię Krajową podczas powstańczego zrywu. Jej przerzucenie „najkrótszą drogą” - powietrzną miało pozwolić by jako pierwsza jednostka wojska polskiego na Zachodzie uczestniczyła w wyzwalaniu Ojczyzny. Takie życzenie stało się jej szczęściem i przekleństwem.
Szczęściem, bo podniosło to jej prestiż i w ogóle pozwoliło zaistnieć. Można domyślać się, ze gdyby nie przeznaczenie krajowe władze polskie w Wielkiej Brytanii nie pokusiłyby się o powołanie do życia drogiej i czasochłonnej jednostki. Bardziej prawdopodobne byłoby zasilenie niedoszłymi żołnierzami brygady którejś brygady strzelców, czy 1 Dywizji Pancernej. Tymczasem wszystkie jednostki polskie w Wielkiej Brytanii cierpiały na braki osobowe, nawet po zasileniu ich żołnierzami z Bliskiego Wschodu.
Prawdopodobnie brygada była również atrakcyjna dla młodych oficerów, którzy nudząc się monotonną służbą na Wyspach szukali możliwości powrotu bojowego do kraju. Brygada stała się rezerwuarem i jednostką szkoleniową dla Cichociemnych, których Generał traktował jak własnych żołnierzy (w książce można znaleźć jego żal z powodu ustanowienia innej odznaki spadochronowej dla Cichociemnych, którzy do tej pory nosili „zwykły” znak spadochronowy).
Ale Kraj był także przekleństwem brygady. Mało brakowało, a pozostała by ona jedną z jednostek wyszkolonych i doskonale przygotowanych do walki, która nie wzięła w niej udziału. Zarówno Generał jak i część jego zwierzchników bronili brygady przed włączeniem jej w skład sił alianckich walczących na kontynencie.
Czy słusznie?
Wg mnie nie. Oczywiście łatwo jest pisać takie rzeczy 66 lat po wojnie, teraz gdy przeczytało się już kilkanaście książek na ten temat. Jednak wszystko wskazuje na to, że nawet wtedy chłodno myślący człowiek musiał zauważyć niemożność wykonania planu przerzucenia brygady do kraju. Do listopada 1943 roku Polacy musieli wiedzieć, że na wyspach nie ma samolotów, które mogłyby przerzucić jednostkę do Polski. Używane do przewożenia Cichociemnych i zrzutów sprzętu bombowce były do tych lotów specjalnie przebudowywane, a i tak mogły zabierać na pokład ograniczoną ilość sprzętu i ludzi. W związku z kilkoma czynnikami, które musiały współgrać ze sobą (długie noce, pełnia księżyca, dobra pogoda) do Polski przerzucono tylko 316 Cichociemnych w ciągu czterech lat! Zależności musiały być jasne.
Po odwiedzinach Generała w USA (przełom 1943/1944 roku) odkryto C-47 Dakota, których Amerykanie używali jako wielozadaniowych samolotów transportowych, także do transportu i zrzucania spadochroniarzy. Jednak nawet wtedy musiano zauważyć, że misja przerzucenia Dakotami brygady do Polski musiałaby się skończyć nieszczęściem. Powolna (jak na warunki 1944 roku) kolumna transportowa, pozbawiona w najbardziej newralgicznym momencie ochrony myśliwców, padłaby łupem myśliwców niemieckich i dobrze zorganizowanej obrony przeciwlotniczej. Nawet dobrze przygotowane do dalekich rajdów załogi i samoloty specjalnej jednostki RAF ponosiły ogromne straty gdy latały ze zrzutami dla walczącej Warszawy.
Łyżka dziegciu
Moim jedynym zastrzeżeniem do postaci Generała jest właśnie konsekwentne budowanie w swoich żołnierzach i przełożonych przekonania o przeznaczeniu do Kraju.
Generał i jego przełożeni jak wilki walczyli o maksymalnie odwleczenie terminu przekazania brygady pod dowództwo brytyjskie. Ze wspomnień Generała wynika także, że już po przejściu do 1 Korpusu Powietrznodesantowego, nadal jego priorytetem było oszczędzenie stanu osobowego brygady, która miała przecież nadal lecieć do Polski!
To nie mogło się nie odbić na jego stosunkach z Brytyjczykami, którzy nie rozumieli tych założeń. I źle się to dla Generała skończyło – niedługo po bitwie o Arnhem, na prośbę Brytoli, Generała odwołano ze stanowiska.
Już choćby z tego widać, że szansa, by alianci poparci sprzętowo (a tylko oni dysponowali flotą lotniczą, która miałaby szansę przenieść brygadę do Polski) przerzucenie brygady do kraju była iluzorycznie mała. Zdecydowanie zawiniła tu nasza dyplomacja, która chyba nawet nie starała się przygotować ich do takiej decyzji. Nawet wsparcie dla walczącej Warszawy zaczęto na serio organizować dopiero 3 sierpnia!
Zastanawiam się także na ile iluzja wszechstronnej pomocy lotniczej (przerzucenie 1 SBS, zrzuty zaopatrzenia, bombardowania wskazanych celów), stworzona przez rząd i sztab Naczelnego Wodza w Londynie wpłynęły na decyzję o Powstaniu Warszawskim?
Jak widać z moich powyższych przemyśleń książka Generała pozwoli zapoznać się nie tylko z powstaniem i historią 1 SBS, ale może także, choć trochę między wierszami, naświetlić kwestie polityki rządu polskiego w Londynie.
Jednak, mimo wszystko, nie jest książka dla każdego. Żeby cieszyć się z jej czytania, trzeba interesować się wojskiem i jego historią, niby nie jest to nic niezwykłego, bo dotyczy wszystkich książek z historiami wojennymi, ale ta jest szczególna. Generał omawia w niej wszystkie aspekty powstawania i funkcjonowania brygady. Omawia jak zdobywał i traktował oficerów, podoficerów i szeregowych, kapelanów i służby wewnętrzne... To niemal dokładna instrukcja obsługi tworzenia i scalania wielkiej jednostki bojowej. Jest tu wiele szczegółów, które dla szukających tylko ciekawych historii będą po prostu nużące, zainteresują za to maniaków wojskowości.
Do niedawna ta książka była bardzo słabo dostępna, jej jedyne polskie wydanie z roku 1991 kosztowało na aukcjach ponad 100 zł. Cale szczęście w tym roku wydało ją wydawnictwo LTW i jest do kupienia za „normalne” pieniądze.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym – 5 z +
To zdecydowanie najważniejsza książka Generała i zdecydowanie najważniejszy autor książki o polskiej 1 Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej. Tych książek nie powstało zbyt wiele, a te co są nie doczekały się zbyt wielu wydań. Tym bardziej cenna jest opowieść twórcy brygady i jej dowódcy od samego początku, gdy nie nazywano jej „spadochronową”, poprzez jedyną bitwę, którą stoczyła, do pożegnania w atmosferze, która dzisiaj możemy śmiało nazywać skandalem.
Ciekawa jest już sama geneza książki. Do jej napisania zobligowała Generała uchwała Związku Spadochroniarzy Polskich. Nikt inny nie mógł zrobić tego lepiej niż jej twórca i dowódca w najbardziej krytycznych dla niej okresach.
Historycy mówią o dwóch szkołach pisania książek przez bezpośrednich uczestników wydarzeń. Jedni skłaniają się ku pisaniu na gorąco, zaraz po ich zakończeniu, inni uważają, ze lepiej odczekać aż opadną emocje, dostępne będą kolejne materiały źródłowe i opowieść będzie pełniejsza. Ale co z emocjami, które da się uwiecznić tylko „na żywo”?
Polecenie napisania książki otrzymał Generał 11 lat po tym jak rozstał się z brygadą, 10 lat po zakończeniu II wojny światowej. To wystarczająco dużo czasu żeby jego wspomnienia i historia brygady nie były naznaczone piętnem emocji związanej z niesprawiedliwym potraktowanie go przez Brytyjczyków i polskich przełożonych. I tego tematu w tej książce nie ma (pojawia się w napisanej później biografii „Droga wiodła ugorem”). Trochę szkoda, ale dzięki temu otrzymujemy obiektywną relację.
Lata 50-te nie były dla Generała łatwe. Po kilku nieudanych eksperymentach z własnym interesem, emerytowany generał został magazynierem w fabryce urządzeń elektrycznych. Książkę pisał wieczorami, po powrocie do domu, w weekendy i w czasie przerw w pracy.
Wracajmy do samej książki i wojennej historii, którą opisuje. Trudno jest ocenić wiele aspektów powstania pierwszej polskiej wielkiej jednostki spadochronowej, ale warto pochylić się nad jednym z nich, tym najbardziej znaczącym i najbardziej odbijającym się na jej historii.
Przeznaczenie do Kraju
Przeznaczenie do wsparcia powstania powszechnego w okupowanej Polsce stało się przyczyną powstania brygady. Zarówno sam Generał jak i jego zwierzchnicy budując jednostkę myśleli, że wesprze ona Armię Krajową podczas powstańczego zrywu. Jej przerzucenie „najkrótszą drogą” - powietrzną miało pozwolić by jako pierwsza jednostka wojska polskiego na Zachodzie uczestniczyła w wyzwalaniu Ojczyzny. Takie życzenie stało się jej szczęściem i przekleństwem.
Szczęściem, bo podniosło to jej prestiż i w ogóle pozwoliło zaistnieć. Można domyślać się, ze gdyby nie przeznaczenie krajowe władze polskie w Wielkiej Brytanii nie pokusiłyby się o powołanie do życia drogiej i czasochłonnej jednostki. Bardziej prawdopodobne byłoby zasilenie niedoszłymi żołnierzami brygady którejś brygady strzelców, czy 1 Dywizji Pancernej. Tymczasem wszystkie jednostki polskie w Wielkiej Brytanii cierpiały na braki osobowe, nawet po zasileniu ich żołnierzami z Bliskiego Wschodu.
Prawdopodobnie brygada była również atrakcyjna dla młodych oficerów, którzy nudząc się monotonną służbą na Wyspach szukali możliwości powrotu bojowego do kraju. Brygada stała się rezerwuarem i jednostką szkoleniową dla Cichociemnych, których Generał traktował jak własnych żołnierzy (w książce można znaleźć jego żal z powodu ustanowienia innej odznaki spadochronowej dla Cichociemnych, którzy do tej pory nosili „zwykły” znak spadochronowy).
Ale Kraj był także przekleństwem brygady. Mało brakowało, a pozostała by ona jedną z jednostek wyszkolonych i doskonale przygotowanych do walki, która nie wzięła w niej udziału. Zarówno Generał jak i część jego zwierzchników bronili brygady przed włączeniem jej w skład sił alianckich walczących na kontynencie.
Czy słusznie?
Wg mnie nie. Oczywiście łatwo jest pisać takie rzeczy 66 lat po wojnie, teraz gdy przeczytało się już kilkanaście książek na ten temat. Jednak wszystko wskazuje na to, że nawet wtedy chłodno myślący człowiek musiał zauważyć niemożność wykonania planu przerzucenia brygady do kraju. Do listopada 1943 roku Polacy musieli wiedzieć, że na wyspach nie ma samolotów, które mogłyby przerzucić jednostkę do Polski. Używane do przewożenia Cichociemnych i zrzutów sprzętu bombowce były do tych lotów specjalnie przebudowywane, a i tak mogły zabierać na pokład ograniczoną ilość sprzętu i ludzi. W związku z kilkoma czynnikami, które musiały współgrać ze sobą (długie noce, pełnia księżyca, dobra pogoda) do Polski przerzucono tylko 316 Cichociemnych w ciągu czterech lat! Zależności musiały być jasne.
Po odwiedzinach Generała w USA (przełom 1943/1944 roku) odkryto C-47 Dakota, których Amerykanie używali jako wielozadaniowych samolotów transportowych, także do transportu i zrzucania spadochroniarzy. Jednak nawet wtedy musiano zauważyć, że misja przerzucenia Dakotami brygady do Polski musiałaby się skończyć nieszczęściem. Powolna (jak na warunki 1944 roku) kolumna transportowa, pozbawiona w najbardziej newralgicznym momencie ochrony myśliwców, padłaby łupem myśliwców niemieckich i dobrze zorganizowanej obrony przeciwlotniczej. Nawet dobrze przygotowane do dalekich rajdów załogi i samoloty specjalnej jednostki RAF ponosiły ogromne straty gdy latały ze zrzutami dla walczącej Warszawy.
Łyżka dziegciu
Moim jedynym zastrzeżeniem do postaci Generała jest właśnie konsekwentne budowanie w swoich żołnierzach i przełożonych przekonania o przeznaczeniu do Kraju.
Generał i jego przełożeni jak wilki walczyli o maksymalnie odwleczenie terminu przekazania brygady pod dowództwo brytyjskie. Ze wspomnień Generała wynika także, że już po przejściu do 1 Korpusu Powietrznodesantowego, nadal jego priorytetem było oszczędzenie stanu osobowego brygady, która miała przecież nadal lecieć do Polski!
To nie mogło się nie odbić na jego stosunkach z Brytyjczykami, którzy nie rozumieli tych założeń. I źle się to dla Generała skończyło – niedługo po bitwie o Arnhem, na prośbę Brytoli, Generała odwołano ze stanowiska.
Już choćby z tego widać, że szansa, by alianci poparci sprzętowo (a tylko oni dysponowali flotą lotniczą, która miałaby szansę przenieść brygadę do Polski) przerzucenie brygady do kraju była iluzorycznie mała. Zdecydowanie zawiniła tu nasza dyplomacja, która chyba nawet nie starała się przygotować ich do takiej decyzji. Nawet wsparcie dla walczącej Warszawy zaczęto na serio organizować dopiero 3 sierpnia!
Zastanawiam się także na ile iluzja wszechstronnej pomocy lotniczej (przerzucenie 1 SBS, zrzuty zaopatrzenia, bombardowania wskazanych celów), stworzona przez rząd i sztab Naczelnego Wodza w Londynie wpłynęły na decyzję o Powstaniu Warszawskim?
Jak widać z moich powyższych przemyśleń książka Generała pozwoli zapoznać się nie tylko z powstaniem i historią 1 SBS, ale może także, choć trochę między wierszami, naświetlić kwestie polityki rządu polskiego w Londynie.
Jednak, mimo wszystko, nie jest książka dla każdego. Żeby cieszyć się z jej czytania, trzeba interesować się wojskiem i jego historią, niby nie jest to nic niezwykłego, bo dotyczy wszystkich książek z historiami wojennymi, ale ta jest szczególna. Generał omawia w niej wszystkie aspekty powstawania i funkcjonowania brygady. Omawia jak zdobywał i traktował oficerów, podoficerów i szeregowych, kapelanów i służby wewnętrzne... To niemal dokładna instrukcja obsługi tworzenia i scalania wielkiej jednostki bojowej. Jest tu wiele szczegółów, które dla szukających tylko ciekawych historii będą po prostu nużące, zainteresują za to maniaków wojskowości.
Do niedawna ta książka była bardzo słabo dostępna, jej jedyne polskie wydanie z roku 1991 kosztowało na aukcjach ponad 100 zł. Cale szczęście w tym roku wydało ją wydawnictwo LTW i jest do kupienia za „normalne” pieniądze.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym – 5 z +
wtorek, 29 marca 2011
Legenda Supergenerała
George S. Patton „Wojna jak ją poznałem”, Wydawnictwo MON, 1989 rok (org. 1947 rok).
No cóż, generał Patton to bez wątpienia jedna z bardziej barwnych postaci drugiej wojny światowej. Zapewne niewiele osób potrafi wymienić choć jednego innego dowódcę z kilku alianckich armii. Za to z pewnością każdy kto liznął chociaż tematu zna nazwisko gen. Pattona. Był on bez wątpienia postacią nad wyraz barwną i był utalentowanym wyższym dowódcą. Są tacy, którzy twierdzą,że to mój ulubiony generał, w takim wypadku zawsze powtarzam, że cenię go bardzo za jego podejście do wojny, talent dowódczy i konsekwentne realizacje swoich idei, ale gdyby ktoś wsadził mnie w wehikuł czasu i przeniósł na front zachodni drugiej wojny światowej, nie chciałbym być podwładnym Pattona. Oj nie.
Generał Patton był konsekwentny także w byciu oryginałem, nawet książkę ze swoimi wspomnieniami „wydał” dwa lata po swojej śmierci! Oczywiście nie dyktował swojej książki przez medium, ale faktem jest, że zmarł on w wyniku wypadku drogowego w roku 1945 (pół roku po zakończeniu wojny w Europie), a książkę wydała jego żona w roku 1947.
Stąd bierze się ciekawa konstrukcja książki, która składa się z listów generała do żony, które pisał ze świadomością, że będą one czytane także na spotkaniach z przyjaciółmi (tzw. listów otwartych) oraz relacji z poszczególnych etapów kampanii i poszczególnych bitew pisanych przez samego Pattona na podstawie pamiętników pisanych na bieżąco. Listy dotyczą okresu wojny od lądowania w Afryce do końca kampanii sycylijskiej, relacja („krótkie sprawozdanie... jest w pośpiechu spisaną osobistą relacją na użytek rodziny oraz kilku starych i bliskich przyjaciół”!) dotyczy okresu od lądowania w Normandii (ale lądowania samego generała, czyli od 1 sierpnia 1944 roku) do zwycięstwa (dla przypomnienia - 8 maja 1945 roku). Każdy z rozdziałów drugiej części zakończony jest podsumowaniem strat własnych i nieprzyjaciela.
Jest jeszcze część trzecia ciekawa dla wojskowych i miłośników wojskowości. Patton przelewa na papier swoje doświadczenie dowódcze i porady dla przyszłych pokoleń żołnierzy, niektóre są naprawdę szczegółowe dotyczą np. pasa do karabinu. Generał stara się także krótko analizować kluczowe momenty ze swojej żołnierskiej kariery.
Czytając książkę trudno oprzeć się wrażeniu, że piszący ją bardzo lubił swoją osobę. Niby każdy z nas powinien się lubić, to zdrowe i naturalne, ale Patton uważa, że zawsze miał rację, nawet jak okazało się, ze nie miał racji, to i tak ją miał. Czasami ciężko strawić tak wielką dawkę miłości własnej. To trudne, ale jednocześnie trzeba wziąć pod uwagę, że jego relacje mają piętno pisania ich dla publiczności. Postanowiono nie wydawać pamiętników generała, które pewnie mogłyby zawierać więcej „mięsa” i gorących przemyśleń. W zamian dostajemy relacje wielokrotnie poprawiane. Najpierw Patton sam spisywał ze swoich pamiętników, ugładzając je i likwidując co bardzo kontrowersyjne fragmenty. Później, po jego śmierci, materiał przeszedł zapewne kolejną cenzurę rodziny i zafascynowanego nim oficera redagującego książkę.
Tym niemniej otrzymujemy bardzo wyraźny obraz niesłychanie ciekawej postaci. Patton pochodził z rodziny bogatej, z tradycjami wojskowymi. Był znakomitym sportowcem i startował nawet na Igrzyskach Olimpijskich. Już od pierwszej wojny światowej, w czasie której organizował amerykański korpus czołgów, był zainteresowany wojskami pancernymi. Niestety w okresie międzywojennym bardzo zachowawcza armia amerykańska nie chciała przyjąć jego koncepcji użycia czołgów w walce. Później okazało się, że był jednym z lepszych dowódców prowadzących do boju swoje dywizje pancerne.
Ale Patton był także człowiekiem oczytanym i inteligentnym. W książce już na jednej z pierwszych stron dowiadujemy się, że właśnie skończył czytać Koran. Był także osobą głęboko wierzącą i był wielkim patriotą. Uważał, że nie ma lepszego żołnierza niż żołnierz amerykański i nie ma lepszej armii niż armia USA. Potrafił jednak przyznać np. że - „Oddziały polskie prezentują się najlepiej ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem, łącznie z brytyjskimi i amerykańskimi” - co bardzo mu się chwali. Jak na praktykującego chrześcijanina klął jak szewc (choć tego akurat w książce nie ma). Jego legendzie służyły także gesty od których nie stronił, naśladując np. starożytnych wodzów – po przejechaniu Renu przyklęknął na jedno kolano i wziął garść ziemi jak Scypion Afrykański i Wilhelm Zdobywca - „Widzę w swoim ręku ziemię Niemiec”.
Patton był niesłuchanie konsekwentny w głoszeniu swoich poglądów, kłócił się z przełożonymi, potrafił naciągać rozkazy i omijać je, by móc realizować swoje wizje prowadzenia walki. Trudno się tego dowiedzieć z książki, ale jego cięty i niewyparzony język niejednokrotnie przysporzył mu wiele nieprzyjemności i zaważył na jego karierze.
Jest jedna rzecz, która w generale przyprawia mnie o wyższe ciśnienie. Uważał on, że podstawą dobrego żołnierza jest jego w pełni regulaminowy wygląd. Nawet w pobliżu linii frontu potrafił ścigać żołnierzy za brak jakiejś części umundurowania, czy wyposażenia. Dywizjom, które schodziły z linii frontu polecał organizować defilady, które wg niego miały podnosić morale armii. Jedno co mogło podobać się żołnierzom w takim podejściu do regulaminu to to, że równie twardo traktował swoich oficerów.
Patton to postać tak wielowątkowa, a historia dokonań jego i jego armii tak ciekawa, że żeby ją poznać warto zacząć od przeczytania jego własnej książki, by potem przejść ew. do biografii napisanych przez kilku historyków. Można obejrzeć także film „Patton” z 1970 roku. Ale jeśli jeszcze nie znacie generała z bliska koniecznie zacznijcie od tej pozycji.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym – 5, za książkę która konsekwentnie, w duchu samego generała, buduje jego legendę.
No cóż, generał Patton to bez wątpienia jedna z bardziej barwnych postaci drugiej wojny światowej. Zapewne niewiele osób potrafi wymienić choć jednego innego dowódcę z kilku alianckich armii. Za to z pewnością każdy kto liznął chociaż tematu zna nazwisko gen. Pattona. Był on bez wątpienia postacią nad wyraz barwną i był utalentowanym wyższym dowódcą. Są tacy, którzy twierdzą,że to mój ulubiony generał, w takim wypadku zawsze powtarzam, że cenię go bardzo za jego podejście do wojny, talent dowódczy i konsekwentne realizacje swoich idei, ale gdyby ktoś wsadził mnie w wehikuł czasu i przeniósł na front zachodni drugiej wojny światowej, nie chciałbym być podwładnym Pattona. Oj nie.
Generał Patton był konsekwentny także w byciu oryginałem, nawet książkę ze swoimi wspomnieniami „wydał” dwa lata po swojej śmierci! Oczywiście nie dyktował swojej książki przez medium, ale faktem jest, że zmarł on w wyniku wypadku drogowego w roku 1945 (pół roku po zakończeniu wojny w Europie), a książkę wydała jego żona w roku 1947.
Stąd bierze się ciekawa konstrukcja książki, która składa się z listów generała do żony, które pisał ze świadomością, że będą one czytane także na spotkaniach z przyjaciółmi (tzw. listów otwartych) oraz relacji z poszczególnych etapów kampanii i poszczególnych bitew pisanych przez samego Pattona na podstawie pamiętników pisanych na bieżąco. Listy dotyczą okresu wojny od lądowania w Afryce do końca kampanii sycylijskiej, relacja („krótkie sprawozdanie... jest w pośpiechu spisaną osobistą relacją na użytek rodziny oraz kilku starych i bliskich przyjaciół”!) dotyczy okresu od lądowania w Normandii (ale lądowania samego generała, czyli od 1 sierpnia 1944 roku) do zwycięstwa (dla przypomnienia - 8 maja 1945 roku). Każdy z rozdziałów drugiej części zakończony jest podsumowaniem strat własnych i nieprzyjaciela.
Jest jeszcze część trzecia ciekawa dla wojskowych i miłośników wojskowości. Patton przelewa na papier swoje doświadczenie dowódcze i porady dla przyszłych pokoleń żołnierzy, niektóre są naprawdę szczegółowe dotyczą np. pasa do karabinu. Generał stara się także krótko analizować kluczowe momenty ze swojej żołnierskiej kariery.
Czytając książkę trudno oprzeć się wrażeniu, że piszący ją bardzo lubił swoją osobę. Niby każdy z nas powinien się lubić, to zdrowe i naturalne, ale Patton uważa, że zawsze miał rację, nawet jak okazało się, ze nie miał racji, to i tak ją miał. Czasami ciężko strawić tak wielką dawkę miłości własnej. To trudne, ale jednocześnie trzeba wziąć pod uwagę, że jego relacje mają piętno pisania ich dla publiczności. Postanowiono nie wydawać pamiętników generała, które pewnie mogłyby zawierać więcej „mięsa” i gorących przemyśleń. W zamian dostajemy relacje wielokrotnie poprawiane. Najpierw Patton sam spisywał ze swoich pamiętników, ugładzając je i likwidując co bardzo kontrowersyjne fragmenty. Później, po jego śmierci, materiał przeszedł zapewne kolejną cenzurę rodziny i zafascynowanego nim oficera redagującego książkę.
Tym niemniej otrzymujemy bardzo wyraźny obraz niesłychanie ciekawej postaci. Patton pochodził z rodziny bogatej, z tradycjami wojskowymi. Był znakomitym sportowcem i startował nawet na Igrzyskach Olimpijskich. Już od pierwszej wojny światowej, w czasie której organizował amerykański korpus czołgów, był zainteresowany wojskami pancernymi. Niestety w okresie międzywojennym bardzo zachowawcza armia amerykańska nie chciała przyjąć jego koncepcji użycia czołgów w walce. Później okazało się, że był jednym z lepszych dowódców prowadzących do boju swoje dywizje pancerne.
Ale Patton był także człowiekiem oczytanym i inteligentnym. W książce już na jednej z pierwszych stron dowiadujemy się, że właśnie skończył czytać Koran. Był także osobą głęboko wierzącą i był wielkim patriotą. Uważał, że nie ma lepszego żołnierza niż żołnierz amerykański i nie ma lepszej armii niż armia USA. Potrafił jednak przyznać np. że - „Oddziały polskie prezentują się najlepiej ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem, łącznie z brytyjskimi i amerykańskimi” - co bardzo mu się chwali. Jak na praktykującego chrześcijanina klął jak szewc (choć tego akurat w książce nie ma). Jego legendzie służyły także gesty od których nie stronił, naśladując np. starożytnych wodzów – po przejechaniu Renu przyklęknął na jedno kolano i wziął garść ziemi jak Scypion Afrykański i Wilhelm Zdobywca - „Widzę w swoim ręku ziemię Niemiec”.
Patton był niesłuchanie konsekwentny w głoszeniu swoich poglądów, kłócił się z przełożonymi, potrafił naciągać rozkazy i omijać je, by móc realizować swoje wizje prowadzenia walki. Trudno się tego dowiedzieć z książki, ale jego cięty i niewyparzony język niejednokrotnie przysporzył mu wiele nieprzyjemności i zaważył na jego karierze.
Jest jedna rzecz, która w generale przyprawia mnie o wyższe ciśnienie. Uważał on, że podstawą dobrego żołnierza jest jego w pełni regulaminowy wygląd. Nawet w pobliżu linii frontu potrafił ścigać żołnierzy za brak jakiejś części umundurowania, czy wyposażenia. Dywizjom, które schodziły z linii frontu polecał organizować defilady, które wg niego miały podnosić morale armii. Jedno co mogło podobać się żołnierzom w takim podejściu do regulaminu to to, że równie twardo traktował swoich oficerów.
Patton to postać tak wielowątkowa, a historia dokonań jego i jego armii tak ciekawa, że żeby ją poznać warto zacząć od przeczytania jego własnej książki, by potem przejść ew. do biografii napisanych przez kilku historyków. Można obejrzeć także film „Patton” z 1970 roku. Ale jeśli jeszcze nie znacie generała z bliska koniecznie zacznijcie od tej pozycji.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym – 5, za książkę która konsekwentnie, w duchu samego generała, buduje jego legendę.
wtorek, 15 marca 2011
Rangersi w akcji
William B. Breuer „6. Batalion”, Wydawnictwo Amber, 2006 rok.
To opowieść o jednym z najciekawszych epizodów ostatniej wojny światowej. Setka amerykańskich rangersów, wsparta filipińskimi partyzantami, uwolniła ze znajdującego się 40 km w głąb pozycji japońskich obozu jenieckiego ponad 500 jeńców. Miejscem akcji są Filipiny i ich największa wyspa Luzon.
Trochę historii, czyli nauka z książki
Przed wojną Filipiny były pod kontrolą Stanów Zjednoczonych i po rozpoczęciu wojny amerykańsko-japońskiej stały się jednym z pierwszych celów ataku armii japońskiej. Praktycznie nieprzygotowane do wojny siły amerykańsko-filipińskie i tak bardzo długo stawiały opór koncentrując się na obronie półwyspu Bataan i wyspy-twierdzy Corregidor. Gdy w kwietniu wojska broniące Bataanu poddały się Japończycy postanowili przenieść 70 tys. jeńców do obozu O'Donnel mieszczącego się ponad 100 km dalej. W tym „marszu śmierci”, bo niemal całą drogę jeńcy przeszli pieszo, podczas którego nie dostawali wody i jedzenia, byli brutalnie traktowani i zabijani z byle powodu, zginęło blisko 10 tys. ludzi.
Po roku znaczną część żołnierzy filipińskich, po podpisaniu „lojalki” wobec nowych władców, zwolniono do domów. Jeńców amerykańskich przerzucono do obozu Cabanatuan nazwanego tak od pobliskiego miasteczka. Jeńcy niedożywieni, zmuszani do pracy w polu – na rzecz armii japońskiej, bez opieki lekarskiej (poza tą prowadzoną przez własnych, pozbawionych lekarstw i środków opatrunkowych, lekarzy) nadal umierali. Nieliczne przypadki ucieczek karane były śmiercią 10 jeńców za jednego uciekiniera.
Ale „6. Batalion” nie opowiada tylko o cierpieniach jeńców na Filipinach i ich uwolnieniu. Mówi także o organizacjach konspiracyjnych, które powstały by wspierać mieszkańców obozu. O siatkach ludzi dobrej woli, którzy organizowali jedzenie, lekarstwa i przerzucali je na teren obozu, którzy potrafili zorganizować pocztę dostarczającą listy za druty i z powrotem. I którzy, niejednokrotnie, płacili za to najwyższą cenę.
Autor zapoznaje nas także ze zbrojnym podziemiem filipińskim, partyzantką wspieraną przez amerykanów i komunistami dla których Japończycy i „kapitalistyczni” partyzanci byli jednakowymi wrogami.
Klaps, akcja!
Jednak, zgodnie z tytułem książki, głównym jej bohaterem są żołnierze jednej z kompanii 6. Batalionu Rangersów, którzy dokonali rajdu 40 km w głąb japońskiego terytorium i uwolnili ostatnich 511 jeńców obozu Cabanatuan.
Im bliżej amerykańskie siły były Filipin i Luzonu tym więcej amerykańskich jeńców wywożono do pracy w Japonii. Wszyscy jeńcy którzy nadawali się jeszcze do pracy potrzebni byli słabnącej z dnia na dzień machinie wojennej cesarstwa. W ten sposób do początku roku 1945 w obozie pozostało tylko ok. 500 jeńców. Jednak im bliżej wojska amerykańskie były obozu tym rosło prawdopodobieństwo, że Japończycy zabiją pozostałych w obozie żołnierzy amerykańskich. Do dowództwa wojsk USA donosili o tym przywódcy miejscowych partyzantów.
Powstał plan odbicia jeńców i przerzucenia ich za amerykańskie linie. Dokonali tego rangersi (ok. 100 ludzi) przy wsparciu miejscowych partyzantów (druga 100). Przeszli oni ponad 40 km w głąb nieprzyjacielskiego terenu, odbili obóz, powstrzymali nadchodzące posiłki japońskie i osłaniając karawanę ponad 100 wozów ciągnionych przez woły przeszli z jeńcami do amerykańskich linii. W porównaniu ze stratami japońskimi, które prawdopodobnie wyniosły kilkuset żołnierzy, straty amerykanów były minimalne.
Gdyby nie to, że jest to prawdziwa opowieść, oparta o „prawdziwe fakty” to wyglądałoby to na scenariusz amerykańskiego filmu propagandowego, zwanego czasami amerykańskim kinem wojennym.
Serdecznie polecam lekturę i zaręczam, że nawet poznanie szczegółów historycznych, które zdradziłem powyżej, wam jej nie zepsuje.
Dla mnie ta książka ważna jest także dla tego, ze pozwoliła mi poznać jedną z ciekawszych jednostek specjalnych drugiej wojny światowej – zwiadowców z Alamo. Podobnie jak żołnierze z LRDG (o których już tu pisałem przy okazji jednej z książek) była to jednostka zwiadu, tylko, że oni powstali dla specyficznych działań na wyspach Pacyfiku, a ich jednostkami transportu nie były samochody, a ścigacze torpedowe i łodzie podwodne.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym - 5
To nie koniec, bo jeszcze o tytule
Oczywiście nie mogę sobie odmówić przyjemności przyczepienia się do tytułu. Właściwy brzmi: „The Great Raid on Cabanatuan” i bardziej obrazowo oddaje treść książki, wg mnie jest także bardziej nośny marketingowo. Nie rozumiem zmiany tytułu. I tym bardziej nie rozumiem tego jak go zmieniono, jako że film, który jak mi się wydaje był ostatecznym impulsem do wydania książki na polskim rynku, nosi tytuł „VI Batalion” (też różny od oryginału „The Great Raid”, 2005 rok). Skąd ten pociąg do zmiany tytułów u polskich dystrybutorów i wydawców?
Dygresja historyczna
Odbicie jeńców z obozu Cabanatuan przypomniało mi inną wojenną historię. W Europie również miało miejsce podobne wydarzenie, niestety jego koniec nie był tak dobry. Gdy 3 Armia gen. Pattona przekroczyła Ren dowiedziano się, że w oflagu XIIIb w Hammelburgu, 100 km za niemieckimi liniami przebywają jeńcy amerykańscy. Jednym z nich był zięć gen. Pattona wzięty do niewoli w Tunezji. Z żołnierzy 4. Dywizji Pancernej wydzielono grupę bojową liczącą 57 pojazdów (w tym 19 czołgów i działa pancerne) i 314 żołnierzy, która przedarła się do obozu i uwolniła jeńców. Niestety podczas odwrotu grupa wpadła w zasadzkę i po walce poddała się. Historycy winą za ten nieudany rajd obarczają Pattona i jego prywatny interes w uwolnieniu zięcia. Ja zastanowiłbym się nad winą wielkiego ego generała, który cierpiał z powodu przeniesienia części zainteresowania opinii publicznej na wydarzenia na Pacyfiku. A o uwolnieniu więźniów z Cabanatuanu pisały wszystkie amerykańskie gazety...
To opowieść o jednym z najciekawszych epizodów ostatniej wojny światowej. Setka amerykańskich rangersów, wsparta filipińskimi partyzantami, uwolniła ze znajdującego się 40 km w głąb pozycji japońskich obozu jenieckiego ponad 500 jeńców. Miejscem akcji są Filipiny i ich największa wyspa Luzon.
Trochę historii, czyli nauka z książki
Przed wojną Filipiny były pod kontrolą Stanów Zjednoczonych i po rozpoczęciu wojny amerykańsko-japońskiej stały się jednym z pierwszych celów ataku armii japońskiej. Praktycznie nieprzygotowane do wojny siły amerykańsko-filipińskie i tak bardzo długo stawiały opór koncentrując się na obronie półwyspu Bataan i wyspy-twierdzy Corregidor. Gdy w kwietniu wojska broniące Bataanu poddały się Japończycy postanowili przenieść 70 tys. jeńców do obozu O'Donnel mieszczącego się ponad 100 km dalej. W tym „marszu śmierci”, bo niemal całą drogę jeńcy przeszli pieszo, podczas którego nie dostawali wody i jedzenia, byli brutalnie traktowani i zabijani z byle powodu, zginęło blisko 10 tys. ludzi.
Po roku znaczną część żołnierzy filipińskich, po podpisaniu „lojalki” wobec nowych władców, zwolniono do domów. Jeńców amerykańskich przerzucono do obozu Cabanatuan nazwanego tak od pobliskiego miasteczka. Jeńcy niedożywieni, zmuszani do pracy w polu – na rzecz armii japońskiej, bez opieki lekarskiej (poza tą prowadzoną przez własnych, pozbawionych lekarstw i środków opatrunkowych, lekarzy) nadal umierali. Nieliczne przypadki ucieczek karane były śmiercią 10 jeńców za jednego uciekiniera.
Ale „6. Batalion” nie opowiada tylko o cierpieniach jeńców na Filipinach i ich uwolnieniu. Mówi także o organizacjach konspiracyjnych, które powstały by wspierać mieszkańców obozu. O siatkach ludzi dobrej woli, którzy organizowali jedzenie, lekarstwa i przerzucali je na teren obozu, którzy potrafili zorganizować pocztę dostarczającą listy za druty i z powrotem. I którzy, niejednokrotnie, płacili za to najwyższą cenę.
Autor zapoznaje nas także ze zbrojnym podziemiem filipińskim, partyzantką wspieraną przez amerykanów i komunistami dla których Japończycy i „kapitalistyczni” partyzanci byli jednakowymi wrogami.
Klaps, akcja!
Jednak, zgodnie z tytułem książki, głównym jej bohaterem są żołnierze jednej z kompanii 6. Batalionu Rangersów, którzy dokonali rajdu 40 km w głąb japońskiego terytorium i uwolnili ostatnich 511 jeńców obozu Cabanatuan.
Im bliżej amerykańskie siły były Filipin i Luzonu tym więcej amerykańskich jeńców wywożono do pracy w Japonii. Wszyscy jeńcy którzy nadawali się jeszcze do pracy potrzebni byli słabnącej z dnia na dzień machinie wojennej cesarstwa. W ten sposób do początku roku 1945 w obozie pozostało tylko ok. 500 jeńców. Jednak im bliżej wojska amerykańskie były obozu tym rosło prawdopodobieństwo, że Japończycy zabiją pozostałych w obozie żołnierzy amerykańskich. Do dowództwa wojsk USA donosili o tym przywódcy miejscowych partyzantów.
Powstał plan odbicia jeńców i przerzucenia ich za amerykańskie linie. Dokonali tego rangersi (ok. 100 ludzi) przy wsparciu miejscowych partyzantów (druga 100). Przeszli oni ponad 40 km w głąb nieprzyjacielskiego terenu, odbili obóz, powstrzymali nadchodzące posiłki japońskie i osłaniając karawanę ponad 100 wozów ciągnionych przez woły przeszli z jeńcami do amerykańskich linii. W porównaniu ze stratami japońskimi, które prawdopodobnie wyniosły kilkuset żołnierzy, straty amerykanów były minimalne.
Gdyby nie to, że jest to prawdziwa opowieść, oparta o „prawdziwe fakty” to wyglądałoby to na scenariusz amerykańskiego filmu propagandowego, zwanego czasami amerykańskim kinem wojennym.
Serdecznie polecam lekturę i zaręczam, że nawet poznanie szczegółów historycznych, które zdradziłem powyżej, wam jej nie zepsuje.
Dla mnie ta książka ważna jest także dla tego, ze pozwoliła mi poznać jedną z ciekawszych jednostek specjalnych drugiej wojny światowej – zwiadowców z Alamo. Podobnie jak żołnierze z LRDG (o których już tu pisałem przy okazji jednej z książek) była to jednostka zwiadu, tylko, że oni powstali dla specyficznych działań na wyspach Pacyfiku, a ich jednostkami transportu nie były samochody, a ścigacze torpedowe i łodzie podwodne.
W moim rankingu 6-gwiazdkowym - 5
To nie koniec, bo jeszcze o tytule
Oczywiście nie mogę sobie odmówić przyjemności przyczepienia się do tytułu. Właściwy brzmi: „The Great Raid on Cabanatuan” i bardziej obrazowo oddaje treść książki, wg mnie jest także bardziej nośny marketingowo. Nie rozumiem zmiany tytułu. I tym bardziej nie rozumiem tego jak go zmieniono, jako że film, który jak mi się wydaje był ostatecznym impulsem do wydania książki na polskim rynku, nosi tytuł „VI Batalion” (też różny od oryginału „The Great Raid”, 2005 rok). Skąd ten pociąg do zmiany tytułów u polskich dystrybutorów i wydawców?
Dygresja historyczna
Odbicie jeńców z obozu Cabanatuan przypomniało mi inną wojenną historię. W Europie również miało miejsce podobne wydarzenie, niestety jego koniec nie był tak dobry. Gdy 3 Armia gen. Pattona przekroczyła Ren dowiedziano się, że w oflagu XIIIb w Hammelburgu, 100 km za niemieckimi liniami przebywają jeńcy amerykańscy. Jednym z nich był zięć gen. Pattona wzięty do niewoli w Tunezji. Z żołnierzy 4. Dywizji Pancernej wydzielono grupę bojową liczącą 57 pojazdów (w tym 19 czołgów i działa pancerne) i 314 żołnierzy, która przedarła się do obozu i uwolniła jeńców. Niestety podczas odwrotu grupa wpadła w zasadzkę i po walce poddała się. Historycy winą za ten nieudany rajd obarczają Pattona i jego prywatny interes w uwolnieniu zięcia. Ja zastanowiłbym się nad winą wielkiego ego generała, który cierpiał z powodu przeniesienia części zainteresowania opinii publicznej na wydarzenia na Pacyfiku. A o uwolnieniu więźniów z Cabanatuanu pisały wszystkie amerykańskie gazety...
Subskrybuj:
Posty (Atom)