Michał Wojewódzki „Akcja V-1, V-2”, Instytut Wydawniczy PAX, 1975 rok.
To książka ciekawa z kilku względów. Po pierwsze opowiada historię niezwykłą i mimo pozorów mało znaną. Po drugie to posiadane przeze mnie trzecie wydanie pochodzi z roku 1975, czyli jeszcze głębokiej komuny, a tymczasem książka opowiada o dokonaniach Armii Krajowej, w ogóle nie wspominając o udziale w tym sukcesie komunistów z np. AL. To kolejna pozycja wskazująca, że owa komuna nie mogła tak do końca odciąć się od prawdziwej historii. Trzecią mocną stroną książki jest dziennikarski obiektywizm autora. We współczesnej Polsce, w tworzonej na nowo polityce historycznej, niemile widziane jest podważanie „legendarnych” osiągnięć naszych kombatantów. Michał Wojewódzki, podpierając się seriami wypowiedzi uczestników i świadków wydarzeń, pokazuje fakty i ogranicza wyciąganie wniosków w sytuacjach wątpliwych.
Niemcom po pierwszej wojnie światowej nie wolno było rozbudowywać artylerii, w związku z tym życzliwie patrzyli na próby swoich naukowców badających rakiety. Później ta życzliwość zamieniła się w realne wsparcie. Perspektywa stworzenia nowego rodzaju broni dla dążących do wojny nazistów była bezcenna, a ogromna ambicja Wernhera von Brauna była dodatkowym motorem, dopalaczem jej rozwoju.
Jedno jednak budzi moje wątpliwości - autor bardzo obszernie podpiera się cytatami z książki Juliusa Madera (publicysty wschodnioniemieckiego) „Geheimnis von Huntsville : Die wahre Karriere des Raketenbarons Wernher von Braun”, Berlin 1963. W ten sposób dzięki obu autorom możemy prześledzić historię nie tylko powstawania niemieckiej broni rakietowej, ale także, dość szczegółowo, sposób w jaki von Braun budował swój zespół, eliminując konkurencję i przejmując jej osiągnięcia. Na ile wiarygodne są ustalenia niemieckiego pisarza pozostaje kwestią otwartą. Zdecydowanie trzeba jednak przyznać, że niemieckie badania nad rakietami nie miały nic wspólnego ze zdobywaniem kosmosu (przynajmniej od czasu gdy przejęli je hitlerowcy).
Niemniej jednak przykład budowy Peenemunde jako jednego ośrodka projektującego i budującego prototypy latających bomb i rakiet, gdzie zespoły podległe dwóm rodzajom wojsk (V-1 Luftwaffe i V-2 armii lądowej) pracowały razem, korzystając z jednej bazy, pokazuje, nawet nam współczesnym, jak ważna i efektywna jest współpraca.
Ośrodek Peenemunde niemal od samego początku stał się przedmiotem badań polskiego wywiadu. Niestety wywiad AK miał dojścia tylko do zewnętrznych stref i mimo że sprawę traktowano bardzo poważnie szykując specjalne zestawy szczegółowych pytań i zadań dla agentów (zazwyczaj prostych ludzi bez technicznego wykształcenia), to nadal dysponowano tylko ogólnym zarysem działań w ośrodku. Posunięto się dalej - jeden z wywiadowców AK dobrowolnie zgłosił się na roboty do Niemiec (mógł wtedy wybrać miejsce pracy) i dowoził furmanką zaopatrzenie do bazy (ale też tylko do pierwszych posterunków zewnętrznej strefy).
Tak naprawdę bardzo długo Brytyjczycy nie wierzyli w możliwość budowania rakiet mogących dosięgnąć ich wyspy. Niektórym w Anglii wydawało się, że Peenemunde i domniemany niemiecki przemysł rakietowy to tylko niemiecka mistyfikacja. Dużą rolę w odkryciu prawdy mieli pewni Niemcy, a w zasadzie Austriacy, no trochę też Polacy ;-). Tu muszę zepsuć niespodziankę przyszłym czytelnikom. Przed wojną w Bydgoszczy mieszkał z pochodzenia Austriak, po wrześniu 1939 roku wprawdzie przyjął obywatelstwo niemieckie ale rozpoczął pracę z Armią Krajową. Jego syn, powołany do Wehrmachtu, został wraz ze swoją jednostką przeniesiony na Uznam w pobliże ośrodka! Młody Polak/Austriak/Niemiec potwierdził wszystkie informacje, których wywiad domyślał się wcześniej.
Informacje od wywiadu polskiego skonfrontowane z tymi z innych źródeł brytyjskich (także doskonałe czytanie zdjęć lotniczych) doprowadziły do nalotu na Peenemunde. Z całą pewnością opóźniło to uruchomienie produkcji broni V i ich użycie. Może nawet wpłynęło na losy wojny? Co by było gdyby Hitler i jego kompania dysponowali bombami V-1 jeszcze przed inwazją w Normandii? Jak na wojska zgromadzone przez całe tygodnie w Normandii wpłynęłyby bombardowania rakietami V-2?
Po przeniesieniu badań do centralnej Polski Armia Krajowa zaczęła działać w dwóch kierunkach. Osobno starano się dotrzeć do ośrodka (Pustków-Blizna) i zinfiltrować jego otoczenie, a swoją drogą starali się pozyskać części od rakiet, które spadały m.in. w okolicach Sarnak (na wschód od Sokołowa Podlaskiego). To tu udało się osiągnąć sukces i ukryć przed niemieckim zespołem poszukiwawczym całą rakietę V-2.
Operacja ukrycia, zabezpieczenia i transportowania zdobytych części V-2 oraz późniejszy „Most 3”, którym przerzucono części V-2 z Polski, opisana jest aż do znudzenia. Wydaje się, że autor dotarł do wszystkich żyjących świadków wydarzeń i zebrał od nich relacje. Super i to mu się chwali, ale dlaczego nie zrobił wyboru, nie zrelacjonował części na ich podstawie, a tylko najciekawsze udostępnił? Oczywiście może lepiej by się to czytało, ale w ten sposób (czasem nieco nużący przez powtarzanie tych samych wydarzeń przez kolejnych świadków) mamy czysty materiał, z którego sami możemy wyczytać historię. Autor np. przyznaje, że nie dotarł do żadnego z żołnierzy AK, który widziałby ową legendarną zdobytą przez AK rakietę V-2. Uczciwe przyznaje, że prawdopodobieństwo tego, żeby była to cała nierozbita rakieta jest niewielkie. Jako przykład podaje V-2, która rozbiła się w Szwecji, a którą udało się przechwycić służbom brytyjskim. Co ciekawe Polacy mieli pecha - owa „szwedzka” rakieta trafiła do Wielkiej Brytanii niemal tuż przed zdobyciem rakiety „polskiej”, co obniżyło znacznie rangę naszej zdobyczy.
Wracając do rakiety, lub jej części zdobytej przez AK, takie postawienie sprawy przez Michała Wiśniewskiego nie daje prostej odpowiedzi i pozostawia zagadkę do rozwiązania – jaki był stan rakiety zdobytej przez AK? Dla wojennej historii nie jest to takie istotne, dla Brytoli i tak najważniejsze były części urządzenia radiowego, a i tak do samolotu nie można było zapakować ich więcej niż 50 kg .
Dokładnie poznajemy za to skomplikowaną i czasem bardzo pomysłową drogę owych części przez Polskę, trzeba było je przecież bezpiecznie przewieźć i ukryć. Kolejną mniej znaną historią jest epizod z częściami już po przylocie do Włoch. Oficer, który jej konwojował, otrzymał polecenie oddania przesyłki tylko Polakom i to po podaniu ustalonego hasła. Władze w Londynie bały się, że gdy Brytyjczycy zbyt szybko i niejako nieoficjalnie przejmą przesyłkę, to rola polskiego wywiadu w jej zdobyciu może być specjalnie umniejszona. Jak widzimy, nawet dzisiaj, po ładnych kilku dziesięcioleciach od wojny, na przykładzie Enigmy trochę racji mieli.
W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu – mocna 4.
Dla wszystkich zainteresowanych dobra wiadomość: w Forcie Gerharda w Świnoujściu do 22 kwietnia 2012 czynna jest wystawa dotycząca udziału polskiego ruchu oporu w walce z bronią V. Na wystawie można obejrzeć oryginalne części bomb latających i rakiet. Ja wiem, że to daleko z całej Polski, ale naprawdę warto odwiedzić fort!
Cytat jakiś ciekawy
„- Panie Antoś, tego jeszcze nie było! Dwa, panie Antoś, dwa dostałem. Podstawili się, panie Antoś, podstawili pod same lufy. Jeden od razu wyskoczył ze spadochronem, jak mu przygrzałem, a drugi trochę później. Jakby się jeszcze trzeci podwinął to bym i jego spruł, bo amunicji miałem do licha. Ale heca panie Antoś! Widzisz „Dziubek”, twój starszy kolega pokazał ci co potrafi. Jeśli chcesz, udzielę ci lekcji jak należy dwóch Niemców za jednym zamachem ukatrupić.
„Dziubek” skrzywił się, przymrużył oczy i odpowiedział spokojnie:
- Nie trzeba, Kazek. Widzisz ja również dwa zestrzeliłem i również dwaj piloci wyskoczyli ze spadochronem. Jeśli chcesz to raczej ja dam ci lekcje”.
Bohdan Arct „Niebo w ogniu”, Wydawnictwo MON, 1982 rok.