James
Lukas „Pikujące orły”, Wydawnictwo Magnum, 2002 rok.
Po
przeczytaniu tej książki lepiej rozumiem fascynację tych z moich
kolegów, którzy odtwarzają, w ramach naszego stowarzyszenia
rekonstrukcji historycznej, oddziały niemieckich spadochroniarzy.
Autorem „Pikujących orłów” jest brytyjski historyk, który w
czasie wojny walczył w Afryce i tam miał okazję poznać
niemieckich spadochroniarzy a nawet jakiś czas spędzić u nich w
niewoli. Ta znajomość, po wojnie, przerodziła się we wzajemną
przyjaźń i fascynację losami tej niemieckiej formacji.
Wydaje
się, że taką książkę mógł napisać tylko absolutny wielbiciel
Fallschirmjägerów
i to obcokrajowiec. Jest to bowiem absolutna pochwała tej formacji.
Napiszę tak: Polacy ludowi i ZSRR wygrali wojnę bo mieli po swojej
stronie czterech pancernych, psa, kapitana Klossa i Stierlitza,
tymczasem, z tego co napisał Lukas, Niemcy przegrali by wojnę dużo
szybciej gdyby nie mieli swoich spadochroniarzy. Nie wiadomo także
czy zdobyli by Francję gdyby spadochroniarze nie otworzyli im drogi
przez Belgię i Holandię. No po prostu gdyby nazistowskie Niemcy
zamiast wojska pancerne, lotnictwo, bron rakietową itd.
rozbudowywali siłę armii powietrznodesantowej to dzisiaj wszyscy
mówilibyśmy po niemiecku!
Żarty
na bok. Książka pana Lukasa to znakomita monografia jednej z
ciekawszych formacji 2 wojny światowej, a jednocześnie historia
upadku III Rzeszy. Bowiem rozwój jednostek strzelców
spadochronowych nazistowskich Niemiec był odwrotnie proporcjonalny
do sytuacji na frontach. Największe sukcesy spadochroniarze
niemieccy odnieśli, wraz ze swą rzeszą, jako pojedyncza dywizja, a
wojnę przegrali już w 11 dywizji strzelców spadochronowych!
Historia
niemieckich spadochroniarzy zaczęła się w... ZSRR gdzie ich
przyszli oficerowie i dowódcy mogli podejrzeć pierwsze ćwiczenia
dużych formacji spadochronowych. Militaryzujący się Niemcy szukali
cały czas nowych sposobów prowadzenia wojen i szybko podchwycili
nowatorski sposób walki. I to oni właśnie mogą zapisać sobie
pierwsze bojowe użycie jednostek spadochronowych w inwazji na Danię
i Norwegię, a później w spektakularnych atakach w Belgii i
Holandii. Szczególnie ważny był atak na belgijski fort
Eben-Emael, który stał na drodze niemieckiej armii i mógł być
niezwykle trudnym orzechem do zgryzienia. Dzięki absolutnie
niezwykłemu, jak na owe czasy, atakowi oddziałów szturmowych w
szybowcach umocnienia opanowano atakując je... od środka. Nawet
dzisiaj, w dobie niezwykle sprawnych jednostek specjalnych i
szturmowych, ta akcja robi wrażenie.
Tylko
raz powietrznodesantowych wojsk niemieckich użyto w zwartej
formacji, tak jak potem robili to zachodni alianci, w ataku na Kretę.
Niestety, dla ich dalszej historii, ponieśli przy tym tak wysokie
straty, że nigdy więcej nie użyto ich w takiej formie.
Dalsze
walki strzelców spadochronowych to, jak określa to autor, „gaszenie
pożarów”, czyli podział na mniejsze jednostki (nawet bataliony i
kompanie) i przerzucanie ich na zapalne odcinki frontów. Oraz ich
rozmnażanie przez pączkowanie. Na bazie pułków i batalionów
tworzono następne dywizje i pułki, wykorzystując ogromne
doświadczenie bojowe spadochronowych weteranów i... legendę wojsk
powietrznodesantowych.
Bez
względu na przeciwnika, z którym przyszło im walczyć, FJ-oci, już
nawet jako bardziej piechota niż spadochronowa, stanowili elitę
wojowników 2 wojny światowej. Tam gdzie trafiali na front
przeciwnik mógł spodziewać się zajadłego oporu i walki nie tyle
opartej na fanatyzmie co mądrej taktyce, strategii i doświadczeniu
oraz czegoś co budował specjalnie twórca tej formacji gen. Kurt
Student – ducha wspólnoty.
Mimo,
że głównym zadaniem wojsk powietrznodesantowych była walka
zwykłej, niezwykłej piechoty epizodycznie wykorzystywano ich także
jako specjalistów – spadochroniarzy w akcjach typu komandoskiego.
To oni odbili Mussoliniego, zajęli Grecką wyspę Leros i zimą
skakali w Ardenach.
Bardzo
ciekawą i ważną częścią książki są aneksy zawierające dość
szczegółowe opisy umundurowania, wyposażenia i uzbrojenia
niemieckich oddziałów spadochronowych. To skarbnica skondensowanej
wiedzy dla wszystkich miłośników militariów. Niestety trochę
szkoda, że nie ma tu żadnych poglądowych rysunków, czy zdjęć,
które idealnie wpisywałyby w taką monografię. Z drugiej strony –
dla chętnego nic trudnego, internet pełny jest pomocy naukowych, a
podstawowe usystematyzowanie wiedzy wykonane przez pana Jamesa Lukasa
znakomicie ułatwi sprawę.
Mój
apel do Wydawnictwa Magnum – wydana przez Was książka osiąga na
allegro cenę 50 do 70 zł. może pora już na drugie wydanie?
W
moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu – 5