Arkadij Babczenko „Dziesięć kawałków o wojnie. Rosjanin w Czeczenii”, W.A.B., 2009 rok. Przeczytana w e-booku.
Gdy w grudniu 1994 roku wojska rosyjskie dostały łupnia próbując zdobyć Grozny cieszyłem się jak dziecko i nie znałem nikogo kto nie czułby solidarności z Czeczenami broniącymi swojej stolicy. Mając w genach, zapewne podobnie jak większość Polaków, niechęć do państwa rosyjskiego (we wszelkich jego formach) nie mogłem nie stanąć po stronie powstańców, którzy pragnęli niepodległości. Walki na ulicach z lepiej uzbrojonym i opancerzonym przeciwnikiem też nie były bez znaczenia dla owej sympatii, a ich skojarzenie z naszą własną historią było aż nadto oczywiste. W dodatku Czeczeni wygrywali, dając Ruskim łupnia! Nieudany sylwestrowy szturm na stolicę Czeczenii kosztował Rosjan prawie 2 tys. zabitych i 200 straconych pojazdów pancernych.
Później, wraz z latami narastania konfliktu, nastąpiło otrzeźwienie, a dodatkowa wiedza pozwoliła inaczej spojrzeć na ten konflikt. Entuzjazm został zastąpiony smutnymi przemyśleniami o walce współczesnego Dawida z Goliatem, o jego szansach, a zwłaszcza o motywacjach.
Jedną z refleksji, która w takich wypadkach nie pozwala na zajęcie jednoznacznego stanowiska, jest dwojaka natura postrzegania przez nas, Polaków, Rosjan. Oczywiste jest, jak napisałem powyżej, traktowanie przez nas państwa rosyjskiego jako wroga (od Moskwy, przez Carską Rosję, ZSRR, do dzisiejszego niewygodnego sąsiada, który np. zdziera za gaz), to, jak się wydaje, mamy po prostu w genach. Tymczasem zupełnie inaczej traktujemy Rosjan, obywateli Rosji, to mili, kulturalni ludzie, z którymi mamy dużo więcej cech wspólnych niż z mieszkańcami Europy Zachodniej. No po prostu – bracia Słowianie. I właśnie ci – Słowianie ginęli w Czeczenii. Zwykli żołnierze, z poboru, wysyłani tam przez swoje państwo, a później zapominani i gubieni, tak, że ich matki same musiały szukać trupów swoich dzieci wśród innych nieboszczyków.
Jeden z tych żołnierzy, którzy przeżyli, by wyrzucić z siebie te historie i jak sam napisał „wygadać się”, zaczął pisać opowiadania i wojenne opowieści, które w konsekwencji złożyły się na „10 kawałków o wojnie...”.
Niestety w tej książce nie znajdą pożywienia ci, którzy spodziewają się opisów bitew i potyczek, strategii i taktyki wojsk rosyjskich wykorzystywanej przeciwko Czeczeńcom. Babczenko opisuje wszystko z punktu widzenia szeregowego żołnierza, które nie zmienia się wcale gdy jest już sierżantem. Nie ma tu więc nic co wniosłoby więcej wiedzy o tych mało znanych u nas wojen. Prawdopodobnie nie zrobiłoby większej różnicy przeniesienie akcji książki np. w czasy interwencji radzieckiej w Afganistanie. Trzeba by zmienić tylko np. nazwy miejscowości.
Istotą wartości tej książki nie jest bowiem Historia przez duże „H”, ale ta przez „h” małe. Historia żołnierza z poboru, który po krótkim przeszkoleniu trafia na front na którym nikt nie liczy się z jego życiem. Autor zastrzega, ze jego opowiadania nie są czystą autobiografią, ale każda z historii wydarzyła się naprawdę. To zapewnienie pozwala nam na przejrzenie się uważnie stosunkom w armii państwa, które „ludzi ma mnogo” i na dodatek są oni przyzwyczajeni do traktowania jak państwa tego niewolnicy.
Byłem poborowym żołnierzem armii ludowego Wojska Polskiego, która była zbrojnym ramieniem PRL, mogłem więc, czytając książkę, chociaż w małym stopniu odwołać się do własnych doświadczeń. Jednak nasza LWP-owska „fala” to przy tej rosyjskiej życzliwe zabawy starszych żołnierzy. Babczenko opisuje systematyczne bicie młodszych roczników, bicie do krwi, nieprzytomności, z powodów błahych i zupełnie bez przyczyny. Bicie, które było podstawą jakiejkolwiek dyscypliny w armii rosyjskiej i to nie tylko pomiędzy żołnierzami z poboru. Oficerowie w ten sam sposób rozstrzygali problemy podległości służbowej - „pułkownicy biją majorów, majorzy - kapitanów, kapitanowie – poruczników, dowódcy pułków – dowódców batalionów, ci zaś dowódców kompanii itd.”. Młodzi żołnierze znoszą to nie mając innego wyjścia, gdy nabiorą doświadczenia, uczą się uciekać, choćby nocując w samochodach, czy w stepie. Jak trudne i upokarzające było życie w koszarach w Czeczenii niech świadczy fakt, że żołnierze sami prosili o wysłanie na front, będąc świadomi, że może to oznaczać wyrok śmierci (tzn. nie sama prośba, tylko jej ew. skutek).
Tym, którzy pamiętają czasy bytności Armii Czerwonej w Polsce nie trzeba tłumaczyć, że od radzieckich żołnierzy można było kupić wszystko. Podobnie było w Czeczenii, z tym że zupełnie niewiarygodne, choć bez wątpienia prawdziwe, jest to, że rosyjscy żołnierze sprzedawali także broń i amunicję z pełną świadomością, że trafia ona do Czeczeńskich bojowników i będzie użyta w walce!
Nieliczne opisy walk w opowiadaniach Babczenki pokazują kilka charakterystycznych dla tej armii cech. Po pierwsze, nikt nie dbał o żołnierzy, musieli oni samo sobie zapewniać posiłki, wodę, noclegi. Do strefy frontowej rzadko dowożono zaopatrzenie, a dowódcy dbali tylko o siebie. Po drugie...
Gdy w 1943 roku generał Montgomery obejmował dowództwo nad brytyjską armią w Egipcie, jednym z większych jego problemów było nie najlepsze morale żołnierzy. Jednym z elementów jego strategii by to zmienić była... informacja. Wg Montgomerego żołnierze, żeby dobrze walczyć, powinni znać sytuację bieżącą i zadania które przed nimi stoją. Sześćdziesiąt lat później żołnierze Rosyjscy w Czeczenii nie wiedzieli nic. Bohater Babczenki był w tej, dobrej, sytuacji, że jako łącznościowiec nosił radio za dowódcą i siłą rzeczy wiedział więcej. Żołnierze piechoty wiedzieli, że kazano im się tutaj okopać i że Czeczeni przyjdą, CHYBA (!), z tamtej strony.
Opowiadania Babczenki obejmują okres pierwszej i drugiej wojny w Czeczenii, a najciekawsze jest to, ze zarówno jego bohater jak i on sam, co przyznaje w przedmowie, na drugą wojnę zgłosili się na ochotnika. Tam gdzie za pierwszym razem poszedł z poboru, gdzie przeżył piekło upokorzenia, głodu, śmierci, bezsilności i zupełnego niepojęcia przyczyn swojej tam obecności, zgłosił się znowu, tym razem dobrowolnie. I sam nie potrafi powiedzieć dlaczego, ani w przedmowie, ani później myślami swojego bohatera.
To naprawdę warta przeczytania książka i nie dlatego, że mówi o owej mało znanej wojnie, ale dlatego, że przedstawia przeżycia i emocje żołnierzy, które mogą być dla nas zupełnie obce i przez to pozwala inaczej spojrzeć na np. możliwości wojsk państw totalitarnych, których jeszcze kilka zostało na świecie.
W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: 5.
Cytat jakiś ciekawy
„- Panie Antoś, tego jeszcze nie było! Dwa, panie Antoś, dwa dostałem. Podstawili się, panie Antoś, podstawili pod same lufy. Jeden od razu wyskoczył ze spadochronem, jak mu przygrzałem, a drugi trochę później. Jakby się jeszcze trzeci podwinął to bym i jego spruł, bo amunicji miałem do licha. Ale heca panie Antoś! Widzisz „Dziubek”, twój starszy kolega pokazał ci co potrafi. Jeśli chcesz, udzielę ci lekcji jak należy dwóch Niemców za jednym zamachem ukatrupić.
„Dziubek” skrzywił się, przymrużył oczy i odpowiedział spokojnie:
- Nie trzeba, Kazek. Widzisz ja również dwa zestrzeliłem i również dwaj piloci wyskoczyli ze spadochronem. Jeśli chcesz to raczej ja dam ci lekcje”.
Bohdan Arct „Niebo w ogniu”, Wydawnictwo MON, 1982 rok.
Wojenne historie
niedziela, 15 grudnia 2013
czwartek, 28 listopada 2013
Adolf Hitler - historia manipulacji na wielką skalę
Laurence Rees „Złowroga charyzma Adolfa Hitlera. Miliony prowadzone ku przepaści”, Pruszyński i S-ka, 2013 rok.
Od jakiegoś czasu wahałem się, czy przeczytać jakąś książkę o Adolfie Hitlerze. Ta złowroga postać wydawała mi się dostatecznie znana z filmów dokumentalnych i fabularnych oraz drugiego planu innych historii wojennych. Jednak ciekawość powoli zwyciężała i mimo wszystko zaczynałem zastanawiać się co przeczytać, bo wybór może nie jest oszałamiający ale jednak istnieje... Całe szczęście z biedy wybawiło mnie wydawnictwo Pruszyński i S-ka przysyłając wydaną przez siebie pozycję (kłaniam się nisko i dziękuję za pomoc ;-) ).
Co ciekawe, mimo złamania się, nadal nie przeczytałem typowego opisu życia i dokonań niesławnego Adolfa. „Złowroga charyzma...” nie jest bowiem typową biografią. Możemy wprawdzie dowiedzieć się z niej o najważniejszych wydarzeniach z życia władcy III Rzeszy, ale jej głównym bohaterem są... Niemcy. Bowiem opowieść Laurensa Reesa skupia się na tym, jak Hitler, i to co mówił i robił działało na Niemców, od prostych gospodyń domowych do marszałków Rzeszy, którzy byli wierni do ostatniego tchu (dosłownie).
Autor podejmuje się poszukiwania odpowiedzi, dlaczego racjonalny i religijny naród dał się zupełnie otumanić i wciągnąć w awanturę, która kosztowała go utratę milionów ludzi i stratę dobrego imienia i spowodowała śmierć dziesiątek milionów i cierpienia setek milionów ludzi.
Niestety wynik tej analizy nie jest wesoły. Po kolei możemy prześledzić, jak przyszły wódz nazistowskich Niemiec i jego najbliżsi pomocnicy manipulowali, metodą drobnych kroczków, swoim społeczeństwem. Niestety, bo wiele z tych chwytów możemy znaleźć we współczesnych nam czasach w ustach i działaniach naszych polityków. Sprawia to, że ze znanego powiedzenia „i śmieszno i straszno” pozostaje tylko to „straszno”. I to bez względu na to, kto i z której strony przemawia.
Hitler bowiem, mimo że ciągnie się za nim całkowicie zasłużona zła opinia, władzę nad Niemcami zdobył całkowicie legalnie, sięgając po mechanizmy demokratyczne i mówiąc ludziom to, co chcieli usłyszeć.
Gdy Hitler opuszczał więzienie po nieudanym puczu monachijskim, w czasie którego chciał władzę przejąć siłą, wiedział już, że chce wybrać inną drogę. „Jeśli pokonanie ich kartami do głosowania ma trwać dłużej niż kulami, przynajmniej rezultaty będą gwarantowane ich własną konstytucją” powiedział.
I o ile nie poradził sobie z przejęciem władzy siłą był, jak się okazało, mistrzem w pozyskaniu sobie wyborców. Ale nie tylko, bo przecież musiał także wywalczyć sobie właściwe miejsce szefa i jedynego właściwego głosu w partii, którą przejął. I to też udało mu się nadspodziewanie łatwo.
Hitler miał też szczęście, które sprawiło, że dla świata nadszedł Wielki Kryzys roku 1929 i jego populistyczne hasła wskazujące winnych i proste rozwiązania zyskiwały mu coraz więcej zwolenników.
Manipulacja umysłami
Hitler wykorzystywał także ludzką niepamięć i nie czytanie materiałów źródłowych. Obie te cechy pozwoliły mu na pełną manipulację umysłami. Autor książki podaje dwa proste przykłady. Pierwszym jest stosunek Hitlera do chrześcijaństwa, osobiście negatywny i pełen pogardy, ale na potrzeby wystąpień publicznych co najmniej dwuznaczny lub nawet przychylny. Naziści i ich wódz wiedzieli, że silnie chrześcijańskie (protestanckie i katolickie) społeczeństwo może odrzucić jawny atak na religię. Podobnie rzecz się miała z mordami, które rozpoczęły się jeszcze przed wojną. Jednymi z pierwszych ich ofiar były osoby chore psychicznie, które mordowano w sposób systematyczny i zorganizowany w specjalnie stworzonych ośrodkach. Wszystko odbywało się bez pisemnych rozkazów czy nakazów, ot po prostu realizowano pewną politykę (Hitler zalegalizował ją w momencie rozpoczęcia wojny z Polską). Ale gdy niemiecki biskup Münsteru, von Galen w 1941 roku zaprotestował przeciwko eutanazji, Hitler ją złagodził i choć nadal zabijano niepełnosprawnych, ale czyniono to na mniejsza skalę i mniej oficjalnie.
Naziści bowiem, mimo że czasem wydaje się nam, że hitlerowskie Niemcy były krajem strachu i poddania się rozkazom, bali się powszechnych protestów społecznych, jak te, które wybuchły gdy zakazali wieszania krzyża w szkołach. Wtedy to na ulice wyszły demonstracje, podpisywano petycje i zmuszono władze to cofnięcia decyzji.
Znamienne jest jednak to, że Niemcy za owe niekorzystne dla siebie decyzje nie winili Hitlera, a tylko funkcjonariuszy nazistowskiego państwa. „Führer nic nie wie, on by do tego nie dopuścił” - mówili Niemcy.
Autentyczny entuzjazm
Jednym z niezaprzeczalnych atutów książki Reesa jest praca, jaką wykonał docierając do „zwykłych Niemców”, którzy żyli i czuli entuzjazm tamtych czasów. Wiele wcześniej niepublikowanych relacji pokazuje autentyczną radość z kolejnych sukcesów Führera i Rzeszy.
Bowiem Hitler nie tylko mówił, ale także robił. Gdy doszedł do władzy Niemcy miały miliony bezrobotnych, słabą armię i ludzi, którzy nie widzieli perspektyw. W ciągu kilku lat naziści praktycznie zlikwidowali bezrobocie, odbudowali wojsko, a narodowi dali nadzieję. Wszystko to oczywiście stało się dzięki konsekwentnie realizowanemu planowi doprowadzenia do wojny i zagarnięcia kolejnych ziem dla powiększenia „przestrzeni życiowej”. Niemiecki naród nie mógł nie wierzyć swojemu wodzowi. Kolejne sukcesy, utwierdzały zwolenników i tworzyły kolejnych wielbicieli. Remilitaryzacja Nadrenii, włączenie Austrii, zagarnięcie Sudetów a potem całych Czech, to tylko sukcesy czasów pokoju!
Charyzmie Hitlera poddawały się nawet głowy innych państw. Chamberlain po pierwszym spotkaniu ocenił Hitlera bardzo źle, ale potem poddawał się miękko jego woli. Hitler bowiem nie bał się wojny i traktował ja jako jasną konsekwencję i kontynuację swojej polityki. Jak mieli z nim rozmawiać i paktować przedstawiciele narodów, które nadal były zmęczone Wielką Wojną i kolejnej woleliby uniknąć za wszelka cenę (zwłaszcza gdy mieli ją zapłacić np. Czesi)?
Hitler fascynował i stał się bardzo niebezpiecznym idolem, ale, co potwierdza autor książki, zupełnie innym dyktatorem niż Stalin (chociaż lubi się ich porównywać). Podczas gdy Stalin rządził przy pomocy terroru i strachu, Hitler stworzył wierny dwór i mógł sobie pozwolić na słuchanie słów krytyki i zwalnianie z honorami swoich oponentów z armii.
Bunt generałów
Bo tak naprawdę generałowie Niemieccy bardzo długo nie zgadzali się z Hitlerem i przy kolejnych jego pomysłach planowali przewrót i przejęcie władzy. Pech chciał, że kolejne kampanie i wojny kończyły się powodzeniem. A z każdą wygraną malała siła jego przeciwników, a zwiększała się wiara wyznawców. I tak było do końca 1941 roku, gdy sam Hitler stracił wiarę w generałów i po kolei przejmował władzę nad wojskiem, w pewnym momencie zajmował jednocześnie 5 stanowisk w łańcuchu dowodzenia wojskami Niemieckimi, od dowódcy Grupy Armii A do Führera.
Ale sami generałowie, mimo że bunt marzył się im od anszlusu Austrii, wcale nie byli pewni jego powodzenia. Problem nazwał sam Hitler „Gdy przeciwnik oświadcza: „Nigdy nie przejdę na pańska stronę”, odpowiadam spokojnie: „Pańskie dziecko już po niej jest, a pan, cóż? Pan przeminie. A pańscy potomkowie już znajdują się w nowym obozie...” Generałowie nie mogli być pewni, że zapatrzeni w Hitlera młodzi oficerowie, którzy swoją karierę i przyszłość wiązali z Führerem, wykonają ich rozkazy związane z ew. przewrotem. Co potwierdziło się gdy major Otto Ernst Remer odegrał jedna z kluczowych ról w zdławieniu spisku po zamachu z 20. lipca 1944 roku, a przecież wtedy mit niezwyciężonego Hitlera był już mocno nadwyrężony.
Sama książka jest ciekawie skonstruowana. Jej najważniejszą częścią jest okres do rozpoczęcia wojny z ZSRR. Autor uznaje, że wtedy właśnie charyzma Hitlera zaczęła wygasać, a od czerwca 1941 roku historia gwałtownie przyspiesza ukazując upadek wodza i jego Rzeszy oraz to, jak zachowywali się nadal wierni Niemcy.
Koniec wiary
Sami Niemcy powoli tracili wiarę w wodza, a autor podaje ciekawy tego przykład. W jednej z gazet ukazujących się w południowych Niemczech, w roku 1940 40% nekrologów mówiło o żołnierzach, którzy polegli za Führera, w drugiej połowie 1942 roku tak sformułowanych nekrologów było już tylko 12%!
Książkę „Złowroga charyzma...” powinni przeczytać wszyscy ci, którzy szukają odpowiedzi na pytanie o mechanizm, który kulturalnych i cywilizowanych Niemców uczynił masowymi mordercami, planującymi i realizującymi masowe mordy na Żydach i mieszkańcach Związku Radzieckiego i jak działała maszyneria zagłady, której nikt nie wydał rozkazu, ale dzięki owej charyzmie wszyscy wiedzieli co mają robić.
Warto przeczytać nawet gdy nie interesujesz się historią, bo tak jak pisałem powyżej, podobne mechanizmy funkcjonują z powodzeniem w dzisiejszym świecie, choć ich konsekwencje, na całe szczęście, nie są takie straszne.
W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: 5.
Od jakiegoś czasu wahałem się, czy przeczytać jakąś książkę o Adolfie Hitlerze. Ta złowroga postać wydawała mi się dostatecznie znana z filmów dokumentalnych i fabularnych oraz drugiego planu innych historii wojennych. Jednak ciekawość powoli zwyciężała i mimo wszystko zaczynałem zastanawiać się co przeczytać, bo wybór może nie jest oszałamiający ale jednak istnieje... Całe szczęście z biedy wybawiło mnie wydawnictwo Pruszyński i S-ka przysyłając wydaną przez siebie pozycję (kłaniam się nisko i dziękuję za pomoc ;-) ).
Co ciekawe, mimo złamania się, nadal nie przeczytałem typowego opisu życia i dokonań niesławnego Adolfa. „Złowroga charyzma...” nie jest bowiem typową biografią. Możemy wprawdzie dowiedzieć się z niej o najważniejszych wydarzeniach z życia władcy III Rzeszy, ale jej głównym bohaterem są... Niemcy. Bowiem opowieść Laurensa Reesa skupia się na tym, jak Hitler, i to co mówił i robił działało na Niemców, od prostych gospodyń domowych do marszałków Rzeszy, którzy byli wierni do ostatniego tchu (dosłownie).
Autor podejmuje się poszukiwania odpowiedzi, dlaczego racjonalny i religijny naród dał się zupełnie otumanić i wciągnąć w awanturę, która kosztowała go utratę milionów ludzi i stratę dobrego imienia i spowodowała śmierć dziesiątek milionów i cierpienia setek milionów ludzi.
Niestety wynik tej analizy nie jest wesoły. Po kolei możemy prześledzić, jak przyszły wódz nazistowskich Niemiec i jego najbliżsi pomocnicy manipulowali, metodą drobnych kroczków, swoim społeczeństwem. Niestety, bo wiele z tych chwytów możemy znaleźć we współczesnych nam czasach w ustach i działaniach naszych polityków. Sprawia to, że ze znanego powiedzenia „i śmieszno i straszno” pozostaje tylko to „straszno”. I to bez względu na to, kto i z której strony przemawia.
Hitler bowiem, mimo że ciągnie się za nim całkowicie zasłużona zła opinia, władzę nad Niemcami zdobył całkowicie legalnie, sięgając po mechanizmy demokratyczne i mówiąc ludziom to, co chcieli usłyszeć.
Gdy Hitler opuszczał więzienie po nieudanym puczu monachijskim, w czasie którego chciał władzę przejąć siłą, wiedział już, że chce wybrać inną drogę. „Jeśli pokonanie ich kartami do głosowania ma trwać dłużej niż kulami, przynajmniej rezultaty będą gwarantowane ich własną konstytucją” powiedział.
I o ile nie poradził sobie z przejęciem władzy siłą był, jak się okazało, mistrzem w pozyskaniu sobie wyborców. Ale nie tylko, bo przecież musiał także wywalczyć sobie właściwe miejsce szefa i jedynego właściwego głosu w partii, którą przejął. I to też udało mu się nadspodziewanie łatwo.
Hitler miał też szczęście, które sprawiło, że dla świata nadszedł Wielki Kryzys roku 1929 i jego populistyczne hasła wskazujące winnych i proste rozwiązania zyskiwały mu coraz więcej zwolenników.
Manipulacja umysłami
Hitler wykorzystywał także ludzką niepamięć i nie czytanie materiałów źródłowych. Obie te cechy pozwoliły mu na pełną manipulację umysłami. Autor książki podaje dwa proste przykłady. Pierwszym jest stosunek Hitlera do chrześcijaństwa, osobiście negatywny i pełen pogardy, ale na potrzeby wystąpień publicznych co najmniej dwuznaczny lub nawet przychylny. Naziści i ich wódz wiedzieli, że silnie chrześcijańskie (protestanckie i katolickie) społeczeństwo może odrzucić jawny atak na religię. Podobnie rzecz się miała z mordami, które rozpoczęły się jeszcze przed wojną. Jednymi z pierwszych ich ofiar były osoby chore psychicznie, które mordowano w sposób systematyczny i zorganizowany w specjalnie stworzonych ośrodkach. Wszystko odbywało się bez pisemnych rozkazów czy nakazów, ot po prostu realizowano pewną politykę (Hitler zalegalizował ją w momencie rozpoczęcia wojny z Polską). Ale gdy niemiecki biskup Münsteru, von Galen w 1941 roku zaprotestował przeciwko eutanazji, Hitler ją złagodził i choć nadal zabijano niepełnosprawnych, ale czyniono to na mniejsza skalę i mniej oficjalnie.
Naziści bowiem, mimo że czasem wydaje się nam, że hitlerowskie Niemcy były krajem strachu i poddania się rozkazom, bali się powszechnych protestów społecznych, jak te, które wybuchły gdy zakazali wieszania krzyża w szkołach. Wtedy to na ulice wyszły demonstracje, podpisywano petycje i zmuszono władze to cofnięcia decyzji.
Znamienne jest jednak to, że Niemcy za owe niekorzystne dla siebie decyzje nie winili Hitlera, a tylko funkcjonariuszy nazistowskiego państwa. „Führer nic nie wie, on by do tego nie dopuścił” - mówili Niemcy.
Autentyczny entuzjazm
Jednym z niezaprzeczalnych atutów książki Reesa jest praca, jaką wykonał docierając do „zwykłych Niemców”, którzy żyli i czuli entuzjazm tamtych czasów. Wiele wcześniej niepublikowanych relacji pokazuje autentyczną radość z kolejnych sukcesów Führera i Rzeszy.
Bowiem Hitler nie tylko mówił, ale także robił. Gdy doszedł do władzy Niemcy miały miliony bezrobotnych, słabą armię i ludzi, którzy nie widzieli perspektyw. W ciągu kilku lat naziści praktycznie zlikwidowali bezrobocie, odbudowali wojsko, a narodowi dali nadzieję. Wszystko to oczywiście stało się dzięki konsekwentnie realizowanemu planowi doprowadzenia do wojny i zagarnięcia kolejnych ziem dla powiększenia „przestrzeni życiowej”. Niemiecki naród nie mógł nie wierzyć swojemu wodzowi. Kolejne sukcesy, utwierdzały zwolenników i tworzyły kolejnych wielbicieli. Remilitaryzacja Nadrenii, włączenie Austrii, zagarnięcie Sudetów a potem całych Czech, to tylko sukcesy czasów pokoju!
Charyzmie Hitlera poddawały się nawet głowy innych państw. Chamberlain po pierwszym spotkaniu ocenił Hitlera bardzo źle, ale potem poddawał się miękko jego woli. Hitler bowiem nie bał się wojny i traktował ja jako jasną konsekwencję i kontynuację swojej polityki. Jak mieli z nim rozmawiać i paktować przedstawiciele narodów, które nadal były zmęczone Wielką Wojną i kolejnej woleliby uniknąć za wszelka cenę (zwłaszcza gdy mieli ją zapłacić np. Czesi)?
Hitler fascynował i stał się bardzo niebezpiecznym idolem, ale, co potwierdza autor książki, zupełnie innym dyktatorem niż Stalin (chociaż lubi się ich porównywać). Podczas gdy Stalin rządził przy pomocy terroru i strachu, Hitler stworzył wierny dwór i mógł sobie pozwolić na słuchanie słów krytyki i zwalnianie z honorami swoich oponentów z armii.
Bunt generałów
Bo tak naprawdę generałowie Niemieccy bardzo długo nie zgadzali się z Hitlerem i przy kolejnych jego pomysłach planowali przewrót i przejęcie władzy. Pech chciał, że kolejne kampanie i wojny kończyły się powodzeniem. A z każdą wygraną malała siła jego przeciwników, a zwiększała się wiara wyznawców. I tak było do końca 1941 roku, gdy sam Hitler stracił wiarę w generałów i po kolei przejmował władzę nad wojskiem, w pewnym momencie zajmował jednocześnie 5 stanowisk w łańcuchu dowodzenia wojskami Niemieckimi, od dowódcy Grupy Armii A do Führera.
Ale sami generałowie, mimo że bunt marzył się im od anszlusu Austrii, wcale nie byli pewni jego powodzenia. Problem nazwał sam Hitler „Gdy przeciwnik oświadcza: „Nigdy nie przejdę na pańska stronę”, odpowiadam spokojnie: „Pańskie dziecko już po niej jest, a pan, cóż? Pan przeminie. A pańscy potomkowie już znajdują się w nowym obozie...” Generałowie nie mogli być pewni, że zapatrzeni w Hitlera młodzi oficerowie, którzy swoją karierę i przyszłość wiązali z Führerem, wykonają ich rozkazy związane z ew. przewrotem. Co potwierdziło się gdy major Otto Ernst Remer odegrał jedna z kluczowych ról w zdławieniu spisku po zamachu z 20. lipca 1944 roku, a przecież wtedy mit niezwyciężonego Hitlera był już mocno nadwyrężony.
Sama książka jest ciekawie skonstruowana. Jej najważniejszą częścią jest okres do rozpoczęcia wojny z ZSRR. Autor uznaje, że wtedy właśnie charyzma Hitlera zaczęła wygasać, a od czerwca 1941 roku historia gwałtownie przyspiesza ukazując upadek wodza i jego Rzeszy oraz to, jak zachowywali się nadal wierni Niemcy.
Koniec wiary
Sami Niemcy powoli tracili wiarę w wodza, a autor podaje ciekawy tego przykład. W jednej z gazet ukazujących się w południowych Niemczech, w roku 1940 40% nekrologów mówiło o żołnierzach, którzy polegli za Führera, w drugiej połowie 1942 roku tak sformułowanych nekrologów było już tylko 12%!
Książkę „Złowroga charyzma...” powinni przeczytać wszyscy ci, którzy szukają odpowiedzi na pytanie o mechanizm, który kulturalnych i cywilizowanych Niemców uczynił masowymi mordercami, planującymi i realizującymi masowe mordy na Żydach i mieszkańcach Związku Radzieckiego i jak działała maszyneria zagłady, której nikt nie wydał rozkazu, ale dzięki owej charyzmie wszyscy wiedzieli co mają robić.
Warto przeczytać nawet gdy nie interesujesz się historią, bo tak jak pisałem powyżej, podobne mechanizmy funkcjonują z powodzeniem w dzisiejszym świecie, choć ich konsekwencje, na całe szczęście, nie są takie straszne.
W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: 5.
środa, 2 października 2013
Niemieccy spadochroniarze byli pierwsi
James
Lukas „Pikujące orły”, Wydawnictwo Magnum, 2002 rok.
Po
przeczytaniu tej książki lepiej rozumiem fascynację tych z moich
kolegów, którzy odtwarzają, w ramach naszego stowarzyszenia
rekonstrukcji historycznej, oddziały niemieckich spadochroniarzy.
Autorem „Pikujących orłów” jest brytyjski historyk, który w
czasie wojny walczył w Afryce i tam miał okazję poznać
niemieckich spadochroniarzy a nawet jakiś czas spędzić u nich w
niewoli. Ta znajomość, po wojnie, przerodziła się we wzajemną
przyjaźń i fascynację losami tej niemieckiej formacji.
Wydaje
się, że taką książkę mógł napisać tylko absolutny wielbiciel
Fallschirmjägerów
i to obcokrajowiec. Jest to bowiem absolutna pochwała tej formacji.
Napiszę tak: Polacy ludowi i ZSRR wygrali wojnę bo mieli po swojej
stronie czterech pancernych, psa, kapitana Klossa i Stierlitza,
tymczasem, z tego co napisał Lukas, Niemcy przegrali by wojnę dużo
szybciej gdyby nie mieli swoich spadochroniarzy. Nie wiadomo także
czy zdobyli by Francję gdyby spadochroniarze nie otworzyli im drogi
przez Belgię i Holandię. No po prostu gdyby nazistowskie Niemcy
zamiast wojska pancerne, lotnictwo, bron rakietową itd.
rozbudowywali siłę armii powietrznodesantowej to dzisiaj wszyscy
mówilibyśmy po niemiecku!
Żarty
na bok. Książka pana Lukasa to znakomita monografia jednej z
ciekawszych formacji 2 wojny światowej, a jednocześnie historia
upadku III Rzeszy. Bowiem rozwój jednostek strzelców
spadochronowych nazistowskich Niemiec był odwrotnie proporcjonalny
do sytuacji na frontach. Największe sukcesy spadochroniarze
niemieccy odnieśli, wraz ze swą rzeszą, jako pojedyncza dywizja, a
wojnę przegrali już w 11 dywizji strzelców spadochronowych!
Historia
niemieckich spadochroniarzy zaczęła się w... ZSRR gdzie ich
przyszli oficerowie i dowódcy mogli podejrzeć pierwsze ćwiczenia
dużych formacji spadochronowych. Militaryzujący się Niemcy szukali
cały czas nowych sposobów prowadzenia wojen i szybko podchwycili
nowatorski sposób walki. I to oni właśnie mogą zapisać sobie
pierwsze bojowe użycie jednostek spadochronowych w inwazji na Danię
i Norwegię, a później w spektakularnych atakach w Belgii i
Holandii. Szczególnie ważny był atak na belgijski fort
Eben-Emael, który stał na drodze niemieckiej armii i mógł być
niezwykle trudnym orzechem do zgryzienia. Dzięki absolutnie
niezwykłemu, jak na owe czasy, atakowi oddziałów szturmowych w
szybowcach umocnienia opanowano atakując je... od środka. Nawet
dzisiaj, w dobie niezwykle sprawnych jednostek specjalnych i
szturmowych, ta akcja robi wrażenie.
Tylko
raz powietrznodesantowych wojsk niemieckich użyto w zwartej
formacji, tak jak potem robili to zachodni alianci, w ataku na Kretę.
Niestety, dla ich dalszej historii, ponieśli przy tym tak wysokie
straty, że nigdy więcej nie użyto ich w takiej formie.
Dalsze
walki strzelców spadochronowych to, jak określa to autor, „gaszenie
pożarów”, czyli podział na mniejsze jednostki (nawet bataliony i
kompanie) i przerzucanie ich na zapalne odcinki frontów. Oraz ich
rozmnażanie przez pączkowanie. Na bazie pułków i batalionów
tworzono następne dywizje i pułki, wykorzystując ogromne
doświadczenie bojowe spadochronowych weteranów i... legendę wojsk
powietrznodesantowych.
Bez
względu na przeciwnika, z którym przyszło im walczyć, FJ-oci, już
nawet jako bardziej piechota niż spadochronowa, stanowili elitę
wojowników 2 wojny światowej. Tam gdzie trafiali na front
przeciwnik mógł spodziewać się zajadłego oporu i walki nie tyle
opartej na fanatyzmie co mądrej taktyce, strategii i doświadczeniu
oraz czegoś co budował specjalnie twórca tej formacji gen. Kurt
Student – ducha wspólnoty.
Mimo,
że głównym zadaniem wojsk powietrznodesantowych była walka
zwykłej, niezwykłej piechoty epizodycznie wykorzystywano ich także
jako specjalistów – spadochroniarzy w akcjach typu komandoskiego.
To oni odbili Mussoliniego, zajęli Grecką wyspę Leros i zimą
skakali w Ardenach.
Bardzo
ciekawą i ważną częścią książki są aneksy zawierające dość
szczegółowe opisy umundurowania, wyposażenia i uzbrojenia
niemieckich oddziałów spadochronowych. To skarbnica skondensowanej
wiedzy dla wszystkich miłośników militariów. Niestety trochę
szkoda, że nie ma tu żadnych poglądowych rysunków, czy zdjęć,
które idealnie wpisywałyby w taką monografię. Z drugiej strony –
dla chętnego nic trudnego, internet pełny jest pomocy naukowych, a
podstawowe usystematyzowanie wiedzy wykonane przez pana Jamesa Lukasa
znakomicie ułatwi sprawę.
Mój
apel do Wydawnictwa Magnum – wydana przez Was książka osiąga na
allegro cenę 50 do 70 zł. może pora już na drugie wydanie?
W
moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu – 5
środa, 28 sierpnia 2013
Wojna o Falklandy może uczyć koła historii
Marek J. Zalewski „Falklandzka
pułapka”, Krajowa Agencja Wydawnicza, 1982 rok.
W Hiszpanii rząd ma kłopoty, nie dość
że kryzys to jeszcze media się czepiają każdego drobiazgu. Są
tacy co uważają, że w takiej chwili najlepiej odwołać się do
poczucia wspólnoty narodowej i odnaleźć wspólnego wroga.
Gibraltar. Brytyjczycy zajmują „nasz” Gibraltar i na dodatek
brużdżą. Odgrzewamy konflikt, Brytole w odpowiedzi wysyłają
swoje okręty...
Komuś coś to przypomina?
Marek J. Zalewski w swojej
„Falklandzkiej pułapce” na gorąco opisał konflikt, który
swego czasu zaczął się dokładnie tak samo i choć nie dotyczył
się pomiędzy państwami europejskimi i nie dotyczył kraju do
którego lubimy jeździć na wakacje to poruszył cały świat i
wpłynął na historię.
Ogromna zaletą książki pana
Zalewskiego była jej aktualność. Wydana w 1982 roku dotyczyła
wojny z 1982 roku. Jak na PRL to była szybkość niesłychana.
Oczywiście dzisiaj to już nie robi wrażenia, ale wtedy to było
coś!
Niestety to co wtedy było ogromnym
plusem dzisiaj już zaletą nie jest, co może tłumaczyć fakt, że
książka, mimo braku literatury po polsku na ten temat, nie
doczekała się kolejnego wydania. A szkoda, bo po rozbudowaniu
części o przebiegu samego konfliktu byłaby to cenna pozycja
wojenna.
Mimo wszystko już teraz książka
Marka Zalewskiego jest ważna dla tych, którzy chcą poznać tą
wojnę. Po pierwsze zawiera niesłychanie dokładną genezę
konfliktu, sięgającą pierwszych odkrywców (różnie uznawanych
przez każdą z zainteresowanych stron), przez kolejne losy wysp i
ich kolejnych mieszkańców i „właścicieli” do współczesnej
mu historii mediacji Argentyńsko – Brytyjskich. Dzięki temu, że
autor stara się nie narzucać swojego zdania a tylko przedstawia
historię - fakt po fakcie, my – czytelnicy możemy wyrobić sobie
swoje zdanie po której stronie ma być nasza sympatia. I jak nazywać
wyspy – Falklandami czy Malwinami.
Po drugie, o czym już pisałem wyżej,
nie ma zbyt wielu książek po polsku o tym okresie, a jak wiadomo –
na bezrybiu... Żart, bo ta książka jest naprawdę niezłym
studium konfliktu.
Gdy Argentyńczycy zajęli Falklandy
myśleli, że im się upiecze. Przecież to tak daleko od wysp
brytyjskich i ich armii. Liczyli na to, że zagarniecie wysp da im
lepszą pozycję przetargową w nieuchronnych negocjacjach pokojowych
decydujących o dalszym losie Falklandów/Malwinów. Nie docenili
jednak jednego czynnika. Świat i Brytyjczycy nie mogli pozwolić
sobie na przyzwolenie rozstrzygania siłą sporów terytorialnych. Na
przykład ze względu na Gibraltar i dziesiątki innych sporów w
które zaangażowane było dwakroć więcej państw.
I stąd ostra reakcja Brytyjczyków i
potępienie Argentyny przez ONZ, które jeszcze wtedy coś znaczyło.
Dzisiaj Falklandy nadal są kością
niezgody między Brytanią i Argentyną, choć w referendum
mieszkańcy wysp opowiedzieli się za pozostaniem Brytyjczykami (kto
przeczyta „Falklandzką pułapkę” będzie wiedział dlaczego
wynik referendum był oczywisty), a Hiszpanie próbują odgrzać
stary scenariusz (niech tylko przypomną sobie jak skończył
ówczesny rząd Argentyny). Bo historia kołem się toczy.
W
moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: 4.
poniedziałek, 22 lipca 2013
Na Wschód, wprost do klęski!
Rolf-Dieter
Müller „Wspólny
wróg. Hitlerowskie Niemcy i Polska przeciw Związkowi Radzieckiemu”,
Pruszyński Media Sp. z o.o. 2013 rok
To
bardzo ważna książka, która wiele rzeczy stawia w zupełnie innym
świetle. Jednocześnie jest to także bardzo dłuuuuga książka.
Jest to książka z wojennymi historiami, którą ostatnio czytało
mi się najdłużej i to nie dlatego, że jest nieciekawa czy
nieciekawie napisana. Opisuje ona niesamowity okres historii
dwudziestolecia międzywojennego i początków II wojny światowej z
punktu widzenia stosunków niemiecko–radzieckich, jednak opis ów
jest bardzo szczegółowy, niemal miesiąc po miesiącu i
dociekliwego czytelnika zmusza do sięgania do innych źródeł, czy
chociażby zdjęć i grafik z międzysieci.
Ano
właśnie – temat i tytuł. Oryginalny tytuł brzmi „Der
Feind steht im Osten: Hitlers geheime Pläne für einen Krieg gegen
die Sowjetunion im Jahr 1939”
co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „Wróg jest na wschodzie: tajne
plany Hitlera do wojny z ZSRR w 1939 r.” i o tym właśnie napisał
autor, w swojej historii sięgając końca 1941 roku. Oczywiście
część książki poświęcona jest stosunkom polsko – niemieckim
i próbie wciągnięcia Polski w sojusz przeciwko ZSRR, jednak wg
mnie nie usprawiedliwia to polskiego tytułu, podtytułu, czy
kampanii marketingowej, które sugerują opisanie w niej sojuszu III
Rzeszy i II RP przeciwko Rosji Radzieckiej.
Niemniej
opisana historia jest fascynująca. Dla dociekliwych, ciekawskich ale
leniwych, bardzo dobra wiadomość – autor jakby przewidując, że
nie wszyscy mogą być zainteresowani pełną wersją, na końcu
książki dodał podsumowanie, w którym na kilkudziesięciu
stronach streszcza najważniejsze tezy swojej książki! Kto
przeczyta i się zaciekawi to i książkę przeczytać może; kogo
historia nie wciągnie to i tak swojego się dowie.
Niemiecki
historyk opisując trudne międzywojenne relacje Polski i Niemiec (a
raczej z punktu widzenia autora Niemiec i Polski), podaje ciekawe
fakty przedstawiając Niemców jako, do pewnego momentu, polonofilów
i wielbicieli Piłsudskiego, a rząd II RP jako antysemicki. O
niemieckim ataku na Polskę we wrześniu 1939 pisze jako o wojnie
„nie totalnej” z respektowaniem zapisów konwencji haskiej i
odosobnionymi incydentami i przejawami godnych potępienia zachowań.
Fakt
podpisania przez Polskę i III Rzeszę polsko-niemieckiej deklaracji
o niestosowaniu przemocy autor podnosi do możliwych początków
sojuszu obu krajów przeciwko ZSRR. Gdzieś tam pozostaje teza, że
wszystko byłoby możliwe gdyby nie śmierć Piłsudskiego i
niestabilna sytuacja wewnętrzna Polski po śmierci marszałka. Wg
autora Hitler stracił nadzieję na sojusz z Polakami lub ich
„przyjazną neutralność” dopiero w marcu 1939 roku po
udzieleniu Polsce gwarancji sojuszniczych przez Wielką Brytanię.
Historia wciągająca i prowokująca do szukania innych lektur,
kolejnych punktów widzenia.
Mimo
rozwiniętego wątku polskiego, bez wątpienia interesującego, konik
autora jest zupełnie inny. Wg mnie, niemiecki historyk postawił
sobie za zadanie przedstawienia dowództwa Wermachtu jako równie
winnego niemieckiemu „marszowi na wschód” i ostatecznej klęsce
III Rzeszy, jak Hitler. Müller
stawia założenie, że w obronie własnej skóry, wyżsi oficerowie
armii niemieckiej solidarnie całą winę za atak na ZSRR przerzucili
na Hitlera, co pozwoliło im uchronić się od winy i sądu. W końcu
oni sami „tylko wykonywali rozkazy”. Po wojnie i po Norymberdze
owi oficerowie dostali intratne posady w nowych Niemczech i wpisując
się w nową politykę, znów solidarnie, wszystkie klęski na
froncie wschodnim zapisywali na konto swojego byłego wodza.
Tymczasem
autor, śledząc raporty ze spotkań sztabowców i prowadzonych
systematycznie gier wojennych zauważa, że to właśnie na sztabie
armii lądowej i Wermachtu spoczywa duża odpowiedzialność za
planowanie i przeprowadzenie pierwszych miesięcy wojny ze Związkiem
Radzieckim, które nie doprowadzając do rozstrzygnięcia wojny,
doprowadziły w konsekwencji do przegrania wojny. Wg niego, to oni
zlekceważyli przeciwnika i niedostatecznie przygotowali zarówno
sferę militarną (przed inwazją na ZSRR priorytet produkcji
wojennej nadal ustawiony był na lotnictwo i marynarkę jako broń do
walki z Wielką Brytanią), jak i polityczną (niedostatecznie
argumentowali wciągnięcie do wojny Japonii).
Największym
czarnym charakterem tej opowieści jest generał Franz Halder, szef
Sztabu Generalnego wojsk lądowych, człowiek, który przygotował
większość niemieckich planów wojennych, zdymisjonowany we
wrześniu 1942, a po zamachu na Hitlera aresztowany i osadzony w
obozie. Po wojnie napisał książki, w których krytykował Hitlera
zrzucając na niego winę za wszystkie złe decyzje.
Książkę
polecam wszystkim, którzy chcą poznać kolejny punkt widzenia na
przygotowania Niemiec do wojny ze Związkiem Radzieckim, czy politykę
III Rzeszy wobec Wschodu. Warto przeczytać choćby po to, by poznać
mechanizm podejmowania decyzji w Wermachcie i na szczytach władzy
nazistowskiej. Tym bardziej, że autor za podstawę swych badań
uznał gry wojenne prowadzone przez niemieckie sztaby systematycznie
od lat 20.
W
moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: 4 z +.
poniedziałek, 3 czerwca 2013
Nieludzka wojna
Nikołaj
Nikulin „Sołdat”, seria Karty historii, Ośrodek Karta, Dom
Wydawniczy PWN, 2013 rok.
Zupełnie inaczej na tą wojnę patrzy Nikołaj Nikulin, który w latach 70. ubiegłego wieku spisał swoje wojenne wspomnienia (wydano je w Rosji dopiero w XXI w.). Ten pracownik naukowy, muzealnik mógł wtedy wyjeżdżać do swoich odpowiedników w Niemczech Zachodnich i nie mógł zrozumieć dlaczego Niemcy przegrali wojnę tracąc 7 mln. ludzi, a zwycięski ZSRR stracił co najmniej 20 mln! Jak to się dzieje, że niemieccy inwalidzi wojenni żyją szczęśliwie używając elektrycznych wózków, a ich radzieckich odpowiedników po wojnie, żeby nie żebrali na ulicach, psując obraz socjalistycznej ojczyzny, wywożono do „specjalnych enklaw” gdzie nikomu nie przeszkadzali.
9.
maja po raz kolejny można było obejrzeć w telewizorze wielką
defiladę na Placu Czerwonym w Moskwie. I znów padły słowa o
ogromnym zwycięstwie Armii Czerwonej, Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej
i znów tysiące krzyczały „Urrrrrra!” ku chwale swojej
Ojczyzny.
Zupełnie inaczej na tą wojnę patrzy Nikołaj Nikulin, który w latach 70. ubiegłego wieku spisał swoje wojenne wspomnienia (wydano je w Rosji dopiero w XXI w.). Ten pracownik naukowy, muzealnik mógł wtedy wyjeżdżać do swoich odpowiedników w Niemczech Zachodnich i nie mógł zrozumieć dlaczego Niemcy przegrali wojnę tracąc 7 mln. ludzi, a zwycięski ZSRR stracił co najmniej 20 mln! Jak to się dzieje, że niemieccy inwalidzi wojenni żyją szczęśliwie używając elektrycznych wózków, a ich radzieckich odpowiedników po wojnie, żeby nie żebrali na ulicach, psując obraz socjalistycznej ojczyzny, wywożono do „specjalnych enklaw” gdzie nikomu nie przeszkadzali.
Nikulin
nie mógł pogodzić się z tym, że oficjalne publikacje
przedstawiały wojnę z punktu widzenia propagandy radzieckiej i
nawet wspomnienia weteranów, w tym marszałków, pozbawione były
prawdy o czasach wojny. Wojny takiej jaką poznał on, szeregowy i
sierżant Armii Czerwonej, od Leningradu do Berlina. Wojny, która
nie była ani bohaterska, ani pełna patosu i patriotyzmu. Była za
to pełna strachu, przede wszystkim przed swoimi, głodu i zimna i
wszechobecnej śmierci.
My,
Polacy, widzimy Armię Czerwoną dość jednostronnie. Ponieważ
przez całe lata propaganda wmawiała nam ich jako wyzwolicieli i
szlachetnych przyjaciół kapitana Klossa i czterech pancernych,
przyzwyczailiśmy się traktować ich odwrotnie. I w powszechnej
opinii to rabusie zegarków i rowerów, gwałciciele i przyszli
okupanci.
Tymczasem...
Zwykły żołnierz w każdej armii jest tylko trybikiem w maszynie,
którą prowadzą najwyżsi dowódcy i politycy. Jego zadaniem jest
wypełniać rozkazy i w ramach ich spełniania starać się przeżyć.
Tak jest w każdej armii na świecie i na każdym froncie.
Mimo
wszystko inaczej było na froncie niemiecko-radzieckim pierwszych lat
wojny. Tam żołnierz nie był traktowany nawet jak najmniejszy z
trybików, gdyż, używając tej samej przenośni, owym trybikom
należy się od armii choćby smar, by mogły pracować. Żołnierze
Armii Czerwonej, którzy razem z Nikołajem Nikulinem mieli zatrzymać
„faszystowskie hordy” i przełamać blokadę Leningradu, nie
mieli żadnych praw, a gdy nie chcieli chodzić głodni musieli sami
„kombinować” jedzenie. Mieli za to bezwzględnie wypełniać
rozkazy, zwłaszcza te o „niecofaniu się”.
Tajemnicą
armii radzieckiej, dzięki której powstrzymała ona Niemców pod
Leningradem i Moskwą, było bezwzględne i absolutnie nieludzkie
nieliczenie się z życiem swoich żołnierzy. Nikulin
służył w artylerii i wielokrotnie wspomina jak przez ich
stanowiska przechodziły do ataku dywizje i korpusy z których, mimo
niepowodzenia, nie wracał już żaden żołnierz.
Wspomina,
że gdy na wiosnę kopali umocnienia w miejscu kilku bitew jesiennych
i zimowych, przekopywali się przez kolejne warstwy zwłok leżące
jak geologiczne warstwy kolejnych ofensyw. Makabryczne? Najbardziej
uderzające jest to, że Nikulin opisując swoje ówczesne emocje nie
pisze o szoku, lecz traktuje to jako wojenną codzienność. Cóż
bowiem mógł czuć żołnierz, który wiedział, że wcześniej czy
później zginie, albo w ataku – od kuli niemieckiej, albo przy
próbie wycofania się od kuli radzieckiej – wystrzelonej przez
pilnujące wypełniania rozkazów oddziały NKWD.
Autor
zwraca uwagę, że do tej pory w Rosji toczą się spory, jakie
straty poniósł ZSRR w II. wojnie światowej. I nie chodzi tutaj o
doprecyzowanie, ale o rząd wartości – 20 do 40 mln! Skąd taka
dysproporcja? Jeśli do ataku szły dywizje i korpusy (dziesiątki
tysięcy żołnierzy), całe jednostki, które ginęły gdzieś na
ziemi niczyjej. Jeśli do tych jednostek trafiali żołnierze z
masowego poboru, robionego na szybko i bez zbędnych formalności.
Jeśli nie było nawet masowych grobów, a ciała poległych
zamarzały, bądź gniły tam, gdzie polegli. Jeśli nieludzki system
także po wojnie nie pozwalał na ekshumacje na polach przegranych
bitew, które mogłyby narazić legendę niezwyciężonej armii i jej
wodza. To wtedy trudno policzyć. Przy tak dużej ilości „jeśli”
trudno o historyczną precyzję i można zgubić milion, dwa lub pięć
milionów zabitych.
I
nietrudno jest zrozumieć gorzkie słowa Nikołaja Nikulina. Coraz
trudniej za to oglądać w telewizji zadowolone twarze wspominające
zwycięstwa „Wielkiej Ojczyźnianej” i ich wielkiego wodza –
Stalina, którego imię będzie znów nosił Wołgograd. Na razie
przez kilka świątecznych dni w roku, ale gdy nadal przybywać
będzie ludzi niepamięci, a tacy weterani jak Nikulin i ich słowa
będą zapominane, to kto wie?
W
moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: kolejna 5.
czwartek, 2 maja 2013
Ciężki los młodego oficera, czyli na szlaku 4. Dywizji Piechoty
George
Wilson „Jeśli przeżyjesz”, Wydawnictwo Amber, 2013 rok
Porucznika
Wilsona poznajemy jeszcze nie jako oficera armii USA ale jako
niedoszłego studenta, który jesienią 1942 roku, tydzień przed
rozpoczęciem studiów, otrzymał powołanie do piechoty. Przeszedł
wszystkie etapy niezbędne do zostania frontowym oficerem –
szkolenie unitarne, szkołę podoficerską i wreszcie szkołę
oficerów piechoty. I tak Wilson został „trzymiesięcznym cudem”,
czyli oficerem mianowanym po trzech miesiącach kursu.
Front
potrzebował oficerów, a amerykańska armia nie miała ich zbyt
wielu przed wojną, a więc otwierała takie właśnie trzymiesięczne
ich „fabryki”. Po kolejnym roku pełnienia nudnej służby w
Stanach, młody oficer trafił do Europy, a niewiele później, z
gromadą podobnych mu żółtodziobów, w ramach uzupełnień - na
front do Normandii.
Wilson
i jego koledzy trafili do jednostki liniowej. On do 22. Pułku 4.
Dywizji Piechoty. W plutonie, którego został dowódcą było tylko
5 żołnierzy z 40 którzy lądowali wraz z dywizją na plażach
Normandii (resztę stanowiły uzupełnienia), a w walkach stracili,
od 6. czerwca, 4. kolejnych oficerów.
Autor
i tak uważa się za szczęściarza, bo miał czas poznać swoich
żołnierzy przed pójściem do ataku, inni oficerowie z uzupełnień,
często przejmowali oddziały na linii frontu, pod ogniem wroga.
Dalej
możemy przeczytać historie o kolejnych miesiącach niemal
bezustannych walk porucznika Wilsona na froncie zachodnim 2. wojny
światowej. Od przełamania pod Saint-Lô, przez pościg za
wycofującymi się Niemcami, wkroczenie do Paryża, walki o linię
Zygfryda i w lesie Hürtgen, w czasie odpierania niemieckiej ofensywy
w Ardenach i znów o walkach na linii Zygfryda.
Porucznik
pisze je prostym, bardzo jasnym i pozbawionym zbędnych przymiotników
językiem. I mimo że jego opowieść aż przepełniona jest opisami
walk na pierwszej linii, historii prowadzonych patroli bojowych oraz
opisów śmierci i zranień kolejnych jego kolegów oficerów,
podoficerów i szeregowych - w niektórych bitwach jego pluton i
kompania miały straty dużo powyżej 100% stanu (wliczając
uzupełnienia, które docierały na linię frontu) - czytając nie
odnosimy wrażenia, że jest to opowieść bohatera.
Wprost
przeciwnie, Wilson niejednokrotnie chwali innych: sanitariuszy,
lotników, artylerzystów, swoich oficerów i innych dowódców,
żołnierzy. Swoje tak długie przeżycie na froncie usprawiedliwia
(to dobre słowo)... żołnierskim szczęściem.
Gdy
więc doczytamy do momentu rany na tyle poważnej, że bohater ląduje
w szpitalu w Anglii niemal ze zdumieniem zauważamy, że mamy do
czynienia z bohaterem, który ma na koncie trzy Purpurowe Serca, dwie
Brązowe Gwiazdy i jedną Srebrną Gwiazdę. I że spędził na
froncie, niemal nieprzerwanie 8 miesięcy.
To
ostatnie moglibyśmy sobie sami wyliczyć, ale pada to jako część
ciekawej anegdoty. Gdy porucznik trafia do szpitala dręczy go
potężny rozstrój żołądka, na który lekarze nie mogą znaleźć
leku. Przy dokładniejszym wywiadzie okazuje się, że Wilson, który
spędził tyle czasu na pierwszej linii, żywił się przez 90% tego
czasu racjami polowych i teraz jego układ pokarmowy nie może
przestawić się na normalne jedzenie!
To
kolejna świetna historia wojenna napisana przez frontowego
żołnierza. I jej siłą jest właśnie ta skromność i język
oraz... wszystkie opisy bitew i patroli. Wilson opowiada wszystko ze
swojego punktu widzenia, rysując tylko tło taktyczne i
strategiczne, tak więc dostajemy naprawdę ciekawe, nawet dla laika,
opisy walk małych grup i jednostek piechoty amerykańskiej. Autor
rzadko skarży się na swoich przełożonych, choć czasem
wprowadzali go na minę (miejscami dosłownie), zawsze jednak
zauważa, że jego negatywna ocena może być związana z brakiem
ogólniejszej wiedzy na temat teatru działań.
Denerwowało
go również niedocenianie amerykańskiej 1. Armii i jej dowódcy –
gen. Hodgesa przez sztab i media na rzecz 3. Armii i gen.
Pattona.
Czy
warto przeczytać? Jeśli zbłądziłeś na wojennehistorie.pl to
znaczy, że z pewnością jesteś klientem docelowym tej książki i
gwarantuję ci pełną satysfakcję :-)
W
moim osobistym 6-stopniowym rankingu: mocna 5.
ps. Kolejna książka przeczytana z czytnika. Rynek dostępnych po polsku e-książek z wojennymi historiami jest coraz ciekawszy.
wtorek, 23 kwietnia 2013
Wielka polityka, Retinger i skok do Polski
Marek
Celt (Tadeusz Chciuk) „Z Retingerem do Warszawy i z powrotem.
Raport z podziemia 1944”.Wydawnictwo LTW, 2006 rok.
Jakoś
tak, chyba dzięki PRL-owi, drugowojenny rząd na uchodźstwie, jego
podziemna delegatura i armia mają bardzo dobry wizerunek. Lubimy
myśleć, że, pomijając skrajności komunistów i skrajną prawicę,
naród i jego politycy byli zjednoczeni i jednomyślni w drodze do
wywalczenia wolności. Ale przecież wcale tak nie było. To my sami,
tu w kraju, zwanym czasowo PRL, stworzyliśmy sobie ten idealny
obraz. Nie mieliśmy przecież dostępu do chociażby wydawnictw
emigracyjnych historyków, którzy opisywali gorzką prawdę, że
polityka czasów wojny niewiele różniła się od tej dzisiejszej.
Od
końca PRL coraz częstsze są książki, w których wyczytać można
owe podziały państwa podziemnego i rządu na uchodźstwie i linii
przechodzących w poprzek i wzdłuż tych organizacji. „Z
Retingerem...” Marka Celta jest jedną z nich. Marek Celt
(pseudonim Tadeusza Chciuka) w czasie drugiej wojny światowej był
kurierem politycznym.
Dzisiaj
w dobie Internetu, telefonii komórkowej, satelitarnej itp.
eksperymentów trudno nam zrozumieć, że łączność pomiędzy
Londynem a okupowaną Warszawą była bardzo trudna. Z konieczności
krótkie, szyfrowane komunikaty nie mogły przenosić niuansów
polityki, ważnych dokumentów i zaleceń. To mogli robić tylko
kurierzy. A wojenny kurier to nie była postać zwyczajna, bo
najkrótszą drogą do Polski był skok spadochronowy zazwyczaj w
jednej grupie z cichociemnymi.
Kurierzy
przewozili pocztę dyplomatyczną, dokumenty w formie fotokopii na
błonach fotograficznych, ale także niemałe kwoty pieniędzy
przeznaczonych na działalność podziemnego państwa. Ale poza tym
rolą kuriera było także przekazanie informacji ustnie. W swojej
książce Marek Celt porównuje swoją rolę do płyty gramofonowej,
która nagrywana jest z jednej strony w Londynie, by po przybyciu do
Polski odtworzyć jej zawartość i znów „nagrać” drugą stronę
płyty w Warszawie, żeby przekazać zawartość w Londynie.
Rola kuriera
W
czasie wojny Marek Celt tą drogę pokonał dwa razy. Pierwszy skok
do Polski wykonał pod koniec 1941 roku w zespole Jacket (m.in. razem
z mjr Maciejem Kalenkiewiczem „Kotwiczem” i kpt. Alfredem
Paczkowskim „Wanią”). Opis tej niełatwej drogi Celt zawarł w
swojej książce „Koncert. Opowiadanie cichociemnego”. W 1941
roku Celt był wysłannikiem gen. Sikorskiego.
W
kwietniu 1944 roku Marek Celt był kurierem premiera Mikołajczyka
(ps. „Stem”). Jego misja była na tyle ważna, że tym razem miał
przekazać do kraju informacje na temat politycznego ustawienia
Polski w ówczesnym świecie. Premier Mikołajczyk poświęcił kilka
tygodni na przekazanie niuansów świata polityki swojemu kurierowi,
załatwił mu spotkania z najważniejszymi polskimi politykami w
Londynie. W grę wchodziła... Polska. Rząd w Londynie wiedział, po
konferencji wielkiej trójki w Teheranie, że Polska znalazła się w
strefie wpływów Związku Radzieckiego i że jedyną możliwością
na uratowanie kraju jest jakieś „dogadanie się z czerwonymi”.
Rząd londyński miał bolesną świadomość, że Amerykanom i
Brytyjczykom bardziej zależy na tym, żeby Stalin i jego wojska
wciąż walczyły ze wspólnym wrogiem (najpierw Niemcami, potem
Japończykami) niż na niepodległości Polski, którą zawierzyli
temu ostatniemu.
Kłopotliwy pasażer
Ważne
było, by, używając języka współczesnej polityki, tą wiedzę
posiedli również politycy w okupowanym kraju. I to była
najważniejsza część misji Marka Celta. Żeby wzmocnić przekaz
Mikołajczyk zdecydował się na posłanie, razem ze swoim kurierem ,
Józefa Hieronima Retingera – na własną jego prośbę. Retinger
był postacią kontrowersyjną, szarą eminencją polskich rządów w
Londynie, politykiem i doradcą zarówno polskich jak i brytyjskich
kół rządowych. Stał się także niełatwą częścią misji
Celta, bo ów 56-latek miał w swoim życiu pierwszy raz skoczyć ze
spadochronem bojowo do Polski. Odmówił szkolenia i skoków
treningowych, bo, jak sam mówił, miał świadomość, że może
złamać nogę podczas pierwszego skoku i wolał żeby stało się to
już na polskiej ziemi. Nie był człowiekiem dobrego zdrowia a o
kolejnej jego trudnej przypadłości Celt dowiedział się już w
Polsce.
Retinger
(skrzętnie ukrywany w brytyjskim mundurze, a w razie potrzeby i za
maską) i Celt spędzili kilka tygodni we Włoszech, czekając na
dobrą pogodę i sprzyjające okoliczności do lotu do Polski. Czas
ten autor opisuje jako swego rodzaju sinusoidę nastrojów – raz
lubił i podziwiał swojego towarzysza innym razem nabierał
podejrzeń i zaczynał wierzyć w plotki (o Retingerze mówiono jako
o brytyjskim szpiegu, zwolenniku sowietów czy nawet agencie...
meksykańskim). W końcu jednak przekonał się do swojego
towarzysza, co zdecydowanie przydało się w ich pracy w okupowanej
Polsce.
Skoczyli
szczęśliwie do Polski 4.04.1944 i Celt w tej dacie dopatrywał się
dobrej wróżby. Niestety nie dotyczyła ona kluczowych dla ich pracy
spotkań z delegatem rządu w kraju i politykami Polski podziemnej.
Odciętym
od informacji zewnętrznej politykom i żołnierzom w Polsce wydawało
się, że wiedzą lepiej. I że to ich widzenie świata i polityki
wobec nadchodzących wojsk radzieckich ma jedyną rację. Nawet
zakulisowe i często niekonwencjonalne spotkania Retingera nie
odniosły skutku i zarówno kurierowi, jak i jego towarzyszowi,
pozostało tylko zebrać jak najwięcej informacji i wrócić zdać
relację w Londynie. Tym bardziej, że doszły ich sprawdzone
informacje, że wywiad Armii Krajowej planuje zamach na Retingera
jako na zdrajcę.
Po
kilku przygodach obaj wylecieli z Polski samolotem w ramach operacji
trzeciego „Mostu”, cztery dni przed wybuchem Powstania
Warszawskiego, a z premierem Mikołajczykiem spotkali się na Bliskim
Wschodzie w jego drodze do Moskwy.
Warto
przeczytać te książkę nie tylko dlatego, że jest dobrze opisaną
ciekawą przygodą i wojenną historią, ale także, a może przede
wszystkim dlatego, że możemy poznać z niej dylematy polskiej
polityki postawionej pomiędzy młotem (i sierpem) a kowadłem. Gdy
rozstrzygały się losy ziem wschodnich z Lwowem i Wilnem oraz losu
Polski i jej rządu pozostawionego samego w konfrontacji z
tryumfującym stalinizmem.
Częścią
książki są aneksy: ze sprawozdaniem Celta z jego pobytu w
okupowanej Polsce, protokółem Retingera z jego niechlubnej dla AK
przygody z drugim „Mostem” oraz skrótami z audycji polemicznej
wobec artykułów w PRL-owskiej prasie, którą Marek Celt prowadził
w Radiu Wolna Europa w latach osiemdziesiątych.
W
moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: 5+.
niedziela, 27 stycznia 2013
Podwodny dowódca
François-Emmanuel
Brézet „Karl Dönitz Ostatni Führer”, Muza S.A. 2012 rok.
Kolejna
trudna książka. Oczywiście nie w ten sposób trudna jak pamiętniki
Kesselringa, które pełne samousprawiedliwiających się kłamstw
zniechęcają do lektury. Tutaj autor przedstawia obraz żołnierza,
oficera marynarki oddanego swojej ojczyźnie i walce. Ostatni
rozdział poświęca próbie odpowiedzi na pytanie, czy Dönitz był
zbrodniarzem wojennym i czy należy mu się szacunek równy innym
wielkim dowódcom.
Okręty
podwodne od swojego powstania jako broń nie cieszyły się najlepszą
opinią. Reguły wojennej gry fair przetrwały na morzu dłużej niż
na lądzie i istniały jeszcze na początku I wojny światowej.
Później dopiero nastąpiły czasy nieograniczonej wojny podwodnej.
Młody oficer Karl Dönitz zakończył I wś jako dowódca jednego z
niemieckich U-Bootów na Morzu Śródziemnym, gdzie dostał się, z
częścią swojej załogi, do niewoli. Ale nie zapomniał nauki, jaką
wyciągnęły Niemcy z tej wojny – okręty podwodne to broń groźna
i skuteczna.
Niemcom
po Wielkiej Wojnie nie było wolno posiadać i budować okrętów
podwodnych. Jednak starali się jak mogli obchodzić ten zapis. M.in.
niemieccy specjaliści budowali okręty podwodne w hiszpańskich i
fińskich stoczniach.
W
związku z tym, gdy w 1935 roku, zgodnie z traktatem
angielsko-niemieckim, Niemcy mogły przystąpić do budowy swej floty
podwodnej (równej tonażem 45% brytyjskiej), szybko z pochylni
stoczniowych zaczęły schodzić nowe okręty. I od 1935 roku dowódcą
tej floty został, całkowicie oddane temu rodzajowi broni Karl
Dönitz.
To
on forsował tezę, że okręty podwodne mogą być bronią
ofensywną. I mogą prowadzić walkę, która rozstrzygnie losy wojny
na zachodzie. Dönitz potrzebował tylko wielkiej floty. Liczył, że
wojnę wygra 300 U-Bootów (co znaczyło ok. 100 okrętów podwodnych
na „linii frontu”). I o tą wielka flotę walczył przez całą
wojnę.
Jest
oczywiste, że większość książki poświęcona jest historii
„bitwy o Atlantyk” ofensywy U-Bootwaffe, która była oczkiem w
głowie Dönitza. Jej zmienne losy pokazują, że wahały się raz
na korzyść aliantów, raz sprzyjając Niemcom.
Nigdy
jednak niemiecka flota podwodna nie potrafiła zrealizować celu,
jaki stawiał sobie admirał – odcięcia Wielkiej Brytanii od
dostaw drogą morską – w tamtych czasach jedyną możliwą.
Cały
czas toczyła się walka pomiędzy zmieniającą się techniką
(wykrywanie okrętów podwodnych i coraz lepsze środki ataku na
transportowce i ich eskortę)i taktyką walki („wilcze stada”
kontra zespoły eskortowe).
Autor
dość szczegółowo omawia poszczególne etapy walki, przyczyny i
skutki zwycięstw i porażek. Mnie jednak zaciekawił jeden, nowy dla
mnie, element tej układanki. Karl Dönitz przez całą wojnę musiał
być „lobbystą” (we współczesnym rozumieniu) budowy okrętów
podwodnych. Niemcom, którzy gwałtownie rozbudowywali całą armię,
brakowało środków do zaspokojenia apetytów poszczególnych broni.
Musieli wybierać pomiędzy rozbudową m.in. sił pancernych,
lotnictwa, marynarki wojennej.
A
to nie wszystko. W pewnej chwili okazuje się, że problemem są...
robotnicy. Wykwalifikowani robotnicy potrzebni byli nie tylko do
budowy nowych okrętów, ale także do ich remontowania. To krótka
kołdra, bo dobry robotnik jak dobry marynarz wymaga solidnego
doświadczenia, a na to trzeba czasu.
I
to był kolejny paradoks wojny podwodnej Dönitza: im więcej miał
okrętów i im bardziej były nowoczesne, tym mniej miał czasu na
szkolenie ich załóg. W konsekwencji jego najlepsze U-Booty
obsadzały najmniej doświadczone i wyszkolone załogi, a jego
najlepsi dowódcy ginęli wraz ze swoimi U-Bootami na Atlantyku zanim
mogli przejąć bardziej doskonałą broń.
Kolejna
cześć „...Ostatniego Führera” to Karl Dönitz dowodzący całą
niemiecką flotą i pupil swojego wodza. Dönitz uczestniczył w
naradach sztabowych i wtrącał się we wszystkie sprawy, które
uważał za ważne dla marynarki wojennej, a że niemal wszystko co
działo się na frontach miało wg niego taki związek... Dodatkowo
był całkowicie zapatrzony w postać Führera i zgadzał się z
każdą jego decyzją, podobnie jak on za błędy winiąc
„generałów”. Dzięki takiej postawie, gdy Hitler po kolei
zraził się do całego swojego „dworu”, to na niego padł
wątpliwy zaszczyt zostania ostatnim Führerem III Rzeszy po śmierci
„wodza”.
Po
wojnie w całości odsiedział karę więzienia za zbrodnie wojenne i
stał się postacią... kontrowersyjną. Jedni woleli w nim widzieć
wielkiego dowódcę marynarki i kogoś kto utrzymuje kontakt z
weteranami Kriegsmarine, inni kogoś, kto wysyłał do nierównej
walki młodych marynarzy i do końca podtrzymywał w Hitlerze mit
cudownej broni podwodnej. Kogoś, kto rozkazywał wykonywać wyroki
śmierci na dezerterach już po zakończeniu wojny!
Czy
Karl Dönitz był wizjonerem wojny podwodnej i doskonałym jej
dowódcą, czy raczej sługą nazizmu, zapatrzonym w Hitlera i jego
idee zbrodniarzem wojennym? Autor stara się przedstawiać historię
na tyle rzetelnie, że można samemu wyrobić sobie zdanie.
W
moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu – dobra 4 z +
Książkę
dostałem od swojej bratowej, autorki bloga
http://poleczkazmigdalami.blogspot.com/,
która ma ją od samego wydawnictwa, za co również serdecznie
dziękuję.
Subskrybuj:
Posty (Atom)