9.
maja po raz kolejny można było obejrzeć w telewizorze wielką
defiladę na Placu Czerwonym w Moskwie. I znów padły słowa o
ogromnym zwycięstwie Armii Czerwonej, Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej
i znów tysiące krzyczały „Urrrrrra!” ku chwale swojej
Ojczyzny.
Zupełnie inaczej na tą wojnę patrzy Nikołaj Nikulin, który w latach 70. ubiegłego wieku spisał swoje wojenne wspomnienia (wydano je w Rosji dopiero w XXI w.). Ten pracownik naukowy, muzealnik mógł wtedy wyjeżdżać do swoich odpowiedników w Niemczech Zachodnich i nie mógł zrozumieć dlaczego Niemcy przegrali wojnę tracąc 7 mln. ludzi, a zwycięski ZSRR stracił co najmniej 20 mln! Jak to się dzieje, że niemieccy inwalidzi wojenni żyją szczęśliwie używając elektrycznych wózków, a ich radzieckich odpowiedników po wojnie, żeby nie żebrali na ulicach, psując obraz socjalistycznej ojczyzny, wywożono do „specjalnych enklaw” gdzie nikomu nie przeszkadzali.
Nikulin
nie mógł pogodzić się z tym, że oficjalne publikacje
przedstawiały wojnę z punktu widzenia propagandy radzieckiej i
nawet wspomnienia weteranów, w tym marszałków, pozbawione były
prawdy o czasach wojny. Wojny takiej jaką poznał on, szeregowy i
sierżant Armii Czerwonej, od Leningradu do Berlina. Wojny, która
nie była ani bohaterska, ani pełna patosu i patriotyzmu. Była za
to pełna strachu, przede wszystkim przed swoimi, głodu i zimna i
wszechobecnej śmierci.
My,
Polacy, widzimy Armię Czerwoną dość jednostronnie. Ponieważ
przez całe lata propaganda wmawiała nam ich jako wyzwolicieli i
szlachetnych przyjaciół kapitana Klossa i czterech pancernych,
przyzwyczailiśmy się traktować ich odwrotnie. I w powszechnej
opinii to rabusie zegarków i rowerów, gwałciciele i przyszli
okupanci.
Tymczasem...
Zwykły żołnierz w każdej armii jest tylko trybikiem w maszynie,
którą prowadzą najwyżsi dowódcy i politycy. Jego zadaniem jest
wypełniać rozkazy i w ramach ich spełniania starać się przeżyć.
Tak jest w każdej armii na świecie i na każdym froncie.
Mimo
wszystko inaczej było na froncie niemiecko-radzieckim pierwszych lat
wojny. Tam żołnierz nie był traktowany nawet jak najmniejszy z
trybików, gdyż, używając tej samej przenośni, owym trybikom
należy się od armii choćby smar, by mogły pracować. Żołnierze
Armii Czerwonej, którzy razem z Nikołajem Nikulinem mieli zatrzymać
„faszystowskie hordy” i przełamać blokadę Leningradu, nie
mieli żadnych praw, a gdy nie chcieli chodzić głodni musieli sami
„kombinować” jedzenie. Mieli za to bezwzględnie wypełniać
rozkazy, zwłaszcza te o „niecofaniu się”.
Tajemnicą
armii radzieckiej, dzięki której powstrzymała ona Niemców pod
Leningradem i Moskwą, było bezwzględne i absolutnie nieludzkie
nieliczenie się z życiem swoich żołnierzy. Nikulin
służył w artylerii i wielokrotnie wspomina jak przez ich
stanowiska przechodziły do ataku dywizje i korpusy z których, mimo
niepowodzenia, nie wracał już żaden żołnierz.
Wspomina,
że gdy na wiosnę kopali umocnienia w miejscu kilku bitew jesiennych
i zimowych, przekopywali się przez kolejne warstwy zwłok leżące
jak geologiczne warstwy kolejnych ofensyw. Makabryczne? Najbardziej
uderzające jest to, że Nikulin opisując swoje ówczesne emocje nie
pisze o szoku, lecz traktuje to jako wojenną codzienność. Cóż
bowiem mógł czuć żołnierz, który wiedział, że wcześniej czy
później zginie, albo w ataku – od kuli niemieckiej, albo przy
próbie wycofania się od kuli radzieckiej – wystrzelonej przez
pilnujące wypełniania rozkazów oddziały NKWD.
Autor
zwraca uwagę, że do tej pory w Rosji toczą się spory, jakie
straty poniósł ZSRR w II. wojnie światowej. I nie chodzi tutaj o
doprecyzowanie, ale o rząd wartości – 20 do 40 mln! Skąd taka
dysproporcja? Jeśli do ataku szły dywizje i korpusy (dziesiątki
tysięcy żołnierzy), całe jednostki, które ginęły gdzieś na
ziemi niczyjej. Jeśli do tych jednostek trafiali żołnierze z
masowego poboru, robionego na szybko i bez zbędnych formalności.
Jeśli nie było nawet masowych grobów, a ciała poległych
zamarzały, bądź gniły tam, gdzie polegli. Jeśli nieludzki system
także po wojnie nie pozwalał na ekshumacje na polach przegranych
bitew, które mogłyby narazić legendę niezwyciężonej armii i jej
wodza. To wtedy trudno policzyć. Przy tak dużej ilości „jeśli”
trudno o historyczną precyzję i można zgubić milion, dwa lub pięć
milionów zabitych.
I
nietrudno jest zrozumieć gorzkie słowa Nikołaja Nikulina. Coraz
trudniej za to oglądać w telewizji zadowolone twarze wspominające
zwycięstwa „Wielkiej Ojczyźnianej” i ich wielkiego wodza –
Stalina, którego imię będzie znów nosił Wołgograd. Na razie
przez kilka świątecznych dni w roku, ale gdy nadal przybywać
będzie ludzi niepamięci, a tacy weterani jak Nikulin i ich słowa
będą zapominane, to kto wie?
W
moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: kolejna 5.