Paul
Grahame, Damien Lewis „Cel namierzony”, Wydawnictwo Literackie,
2014 rok
To
książka dla wielbicieli akcji. Zaczyna się jak u Hitchcocka,
mocnym akcentem, a potem temperatura akcji nie spada. Wspomnienia
napisane zwykłym językiem żołnierza i z jego własnymi, nie
wydumanymi przeżyciami, czyta się niemal jak beletrystykę.
Bohaterem jest brytyjski żołnierz
z Afganistanu. Ale nie zwykły piechociniec czy komandos ale
specjalista, specjalista wsparcia powietrznego - JTAC.
W
czasie drugiej wojny światowej, na froncie zachodnim, już w roku
1945, gdy walki toczyły się na terenie Niemiec, armia amerykańska
stosowała prostą taktykę unikania strat. Gdy dochodzili do
kolejnego miasteczka wysyłali zwiad, gdy napotykali opór to nie
próbowano nawet zdobywać tej miejscowości przy pomocy piechoty i
czołgów. Podciągano artylerię i rozpoczynano ostrzał
potencjalnych celów, później wysyłano parlamentariuszy. Zazwyczaj
przywozili oni z powrotem kapitulację garnizonu. Ta przewaga
techniki, uzbrojenia i zaopatrzenia pozwalała unikać strat w
ludziach. Kosztowała zużycie sprzętu i amunicji, ratowała życie
żołnierzy.
Po
lekturze „Cel namierzony” wydaje się, że podobną taktykę
stosują wojska sojusznicze w Afganistanie. Atakują Talibów po to
by zmusić ich do otwarcia ognia a potem wzywają wsparcie. Autor
książki pełnił właśnie służbę w takim zespole wsparcia, w
którym oprócz niego byli również żołnierze odpowiedzialni za
kierowanie wsparciem artylerii i moździerzy.
Jedną
z rzeczy, która natychmiast rzuciła mi się w oczy i szalenie
spodobała, jest proste nazywanie... zabijania. Bo w tej książce
żołnierze zabijają swoich przeciwników, nie „neutralizują ich”
jak zdarza się czytać w książkach czy oglądać w hollywoodzkich
filmach pełnych poprawności politycznej. Jeden z rozdziałów ma
nawet tytuł „199 trupów”. Jeden z kolegów bohatera opowieści
policzył, że dzięki kierowanym przez niego atakom zabito 199
rebeliantów, bo w tej opowieści przeciwników się zabija! A żołnierze chcą przed wyjazdem przekroczyć dwustu
zabitych. Brzmi to szokująco prawdziwie.
I
taka jest cała książka, pełna akcji i szokujących prawd. I to
nie tylko tych o zabijaniu, ale także tych pokazujących
absurdalność wojskowej administracji. W kolejnej publikacji
widzimy, że brytyjska armia w swojej administracyjnej części może
niewiele różnić się od naszej własnej i dobrze znanej
rzeczywistości.
Zespół
wsparcia, w który służy autor,
otrzymał do użytku samochód trzyosobowy, odkryty. Musicie
wiedzieć, że na polu bitwy muszą oni stać na widoku, by sami
widzieć i jest ich...5! Oczywiście złożyli zapotrzebowanie
na lepszy pojazd, ale jakoś ciągle byli lekceważeni w przydziale. W
związku z tym, gdy po raz kolejny zostali pominięci, znaleźli
sobie sami stosowny wóz i go... ukradli. Scena jak z „MASH-a”.
I
tak się dzieje mimo tego, że
jak sam napisał, on i zespół, przy liczebnej przewadze
rebeliantów (nawet 6/1), stanowili dla swojej kompanii, element
„wyrównywania szans”!
Akcja
książki (świadomie używam zwrotu odnoszącego się do fabuły)
dzieje się w prowincji Helmand w Green Zone, z której oddział
wspierany przez autora ma wyprzeć rebeliantów. Zielona Strefa to
nie tylko nazwa kodowa, ale także teren autentycznie „zielony” z
wysoką trawą, drzewami, idealny do działań partyzanckich.
W
tym terenie każdy żołnierz chciałby mieć po swojej stronie
sierżanta Grahame. To on, łamiąc wszelkie procedury, wspierał
żołnierzy mających bezpośredni kontakt z wrogiem. Ogniem
„platform”, kładzionym nawet o kilkadziesiąt metrów od
własnych pozycji JTAC, zmuszał talibów do ucieczki i ratował
własne oddziały.
Z
drugiej strony, żołnierz taki jak sierżant Grahame, to koszmar
każdego oficera tyłowego. Przekonał się o tym jeden z nich, kiedy
zrugał Grahame w bazie powietrznej, gdy ten, od bladego świtu
koordynując wsparcie powietrzne, wyszedł nieregulaminowo
umundurowany zjeść na szybko coś do kantyny. W odpowiedzi nasz
bohater przeprowadził „demonstrację siły” przez bombowiec
B-1B, który lotem koszącym przeleciał nad bazą gdy odbywała się
odprawa dowództwa.
Kilka
słów wyjaśnienia. „Platforma” to każdy śmigłowiec i
samolot przydzielony JTAC-owi do dyspozycji w jego strefie
powietrznej. Były to Apache, A-10, F-15, F-16, F-18, śmigłowce
Lynx, Chinook, myśliwce Harrier, bezzałogowe Predatory i francuskie
Mirage. Co ciekawe nieważna była armia, która przysłała
samoloty. Grahame kierował ogniem zarówno brytyjskich jak i
amerykańskich, duńskich i francuskich „platform”. Narzeka tylko
na współpracę z Francuzami, którzy odmawiali ryzykownych
„zrzutów” - tak nazywa się każde „zrzucenie” bomb na cel.
„Demonstracja
siły” - czasem JTAC nie może bezpośrednio zaatakować celu.
Jest, mimo wszystko, zbyt blisko sił własnych, nie rozpoznano
dokładnego jego położenia, itp. Wtedy może zalecić „platformie”
„demonstrację siły”, czyli przelot lotem koszącym z
wypuszczeniem flar. Taki „atak” potrafił spłoszyć talibów i
sprawić, żeby ukryli się
choć na czas pozwalający na ewakuację własnych wojsk.
Życie
JTAC-a nie jest proste. Podczas gdy w czasie walki większość
żołnierzy szuka schronienia i dobrego ukrycia Grahame, wraz z
zespołem wsparcia ogniowego szukał miejsca, z którego mógł
widzieć całe pole walki. Przez to byli widoczni dla talibów,
którzy dysponowali RPG, wyrzutniami rakiet i moździerzami, a szybko
zorientowali się w wadze stojącego gdzieś dalej pojazdu. Faktem
jest jednak, że autor mógł w odpowiedzi na ich ostrzał zrzucić
im na głowy np. 500-funtową bombę, czy ostrzelać z latającego czołgu A-10!
Z
innej zaś strony miał on także ograniczenia, np. w późniejszym
okresie mógł ostrzelać, czy dokonać zrzutu tylko na talibów,
którzy wcześniej otworzyli ogień. Razem z sierżantem ze swojej
bazy patrolowej autor wpadał któregoś dnia na kolejny pomysł
wyglądający jak rodem z filmów. Sierżant stojąc za karabinem
maszynowym samochodu patrolowego ruszył drogą łączącą dwie bazy
patrolowe ostrzeliwując domniemane wyjście z bunkra rebeliantów.
Skuteczność samej szarży samotnego samochodu nie była wielka ale
spowodowała reakcję talibów, którzy wyskoczyli by odpowiedzieć
na ogień. Na to czekał JTAC, który szybko wycofał sierżanta i
jego kierowcę a wyjście z bunkra obrzucił bombami z „platformy”.
JTAC,
jak chyba żaden inny żołnierz, ma możliwość „wydawania”
pieniędzy sojuszniczych podatników. Gdy jego bazę rebelianci
ostrzeliwali z moździerza 105 mm Grahame chciał ich zaatakować
całym ładunkiem bombowca B-1B, którego koszt (ładunku znaczy się)
wyceniono na 4,5 mln. dolarów!
Jak
widać z powyższych przykładów książka warta przeczytania,
zwłaszcza dla pasjonata militarnego i wielbiciela współczesnych
wojennych historii. Ja na pewno za jakiś czas do nie wrócę.
W
moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu: mocna 5 +
Ps.
Żeby nie było, że historia zmyślona to znalazłem reportaż
zrobiony z Zielonej Strefy przez wspomnianą w książce
dziennikarkę.
Na
obrazku miga nawet autor książki -
http://www.liveleak.com/view?i=74a_1189264330