Marcus Luttrell, Patrick Robinson „Przetrwałem Afganistan”. Inne Spacery, 2007 rok.
Książka ze współczesną wojenną historią. Dramatyczną, prawdziwą i spisaną przez prawdziwego żołnierza (przy małej pomocy). Historią, po której będziemy inaczej patrzeć na telewizyjne i prasowe relacje z Afganistanu. Historią opowiedzianą tak, że mimo iż wiedziałem o tym, gdy brałem ją z księgarskiej półki, mało nie rzuciłem lektury po pierwszych kilkudziesięciu stronach.
Pierwsza część książki to nieustająca pochwała amerykańskiej armii, no nie, nie całej - tylko jej małej części - NAVY SEAL's - jednostki komandosów marynarki wojennej USA. To najlepsi wojownicy na świecie, najlepiej wyszkoleni, najlepiej pływający, najlepiej biegający, najlepiej wyposażeni itp. itd. Aż do całkowitego znudzenia, a przy tym najbardziej inteligentni, najbardziej odważni i najbardziej patriotyczni.
No po prostu gdyby SEAL's działali już podczas drugiej wojny światowej, a ZSRR wystawiło po swojej stronie czterech pancernych i psa oraz kapitana Klossa, to ci alianci sami pokonaliby nazistowskie Niemcy i tylko przy okazji zrobili porządek z Japonią. Po czym SEAL's rozbroili by pancernych i kapitana Klosa i na świecie zapanowałby powszechny pokój.
Całe szczęście po pewnym czasie człowiek uodpornia się na teksty w rodzaju tego poniżej.
"Uważam też, że ostatni papież, Jan Paweł II, był najświętszym człowiekiem na Ziemi, bezkompromisowym Wikarym Chrystusa, człowiekiem o niezachwianych zasadach. Twardy był ten Jan Paweł. Za twardy dla Rosjan. Zawsze myślałem, że gdyby nie został księdzem, byłby dobrym SEALsem".
To mój ulubiony cytat z pierwszych rozdziałów tej książki!
Pierwsza część książki poświęcona jest właśnie takim zachwytom i dość szczegółowemu opisowi szkolenia SEAL's. Czyli mniej więcej to samo co można było obejrzeć w filmie „G.I. Jane” tylko tam była chociaż Demi Moore, a tu królują opisy mokrego piasku w gaciach!
Niestety tu zaczynają się schody i piasek sypany w tryby doskonałego systemu rekrutacji amerykańskiej armii. Otóż przy sprawdzianie na basenie okazało się, że armia potrafiła wysłać na ten kurs WODNO-ziemnych komandosów, ludzi nie umiejących pływać, lub (uwaga!) posiadających zaświadczenie od lekarza zabraniające im moczenia głowy w czasie pływania!
Niestety książka nie jest tylko tak rozrywkowa. Jej pierwsza część jest tylko preludium do pokazania jednego z najtragiczniejszych wydarzeń w dziejach SEAL's. Autor, współautor, był nie tylko ich świadkiem, ale okazał się jedynym który je przeżył.
Od samego początku śledzimy naszego bohatera lecącego na misję w Afganistanie (wszystkie powyższe są tylko retrospekcjami). Jego jednostka służy tam jako część służb specjalnych śledzących ruchy rebeliantów i przeprowadzających operacje precyzyjne.
Ich czteroosobowy oddział otrzymał zadanie inwigilowania afgańskiej wioski i potwierdzenia obecności konkretnego rebelianckiego dowódcy, a w razie czego ściągnięcie posiłków w celu pojmania go. Gdyby ów rebeliant chciał wcześniej uciec żołnierze mieli rozkaz zlikwidowania go. Misja była szczególnie niebezpieczna z uwagi na to, że rebelianckiemu przywódcy zawsze towarzyszył duży oddział jego żołnierzy.
SEAL's dotarli na miejsce nocą i długo wybierali stanowisko. Niestety ci najdoskonalsi żołnierze znaleźli miejsce do tak doskonałej obserwacji, że już bladym świtem wyszli prosto na nich miejscowi pasterze owiec!
Tu następują opisy rozterek, z których wynika, że komandosi najchętniej by zabili pojmanych pasterzy. Tak byłoby najlepiej dla nich (znaczy komandosów) i dla misji. Niestety – liberalne media! Nawet gdyby zabili pasterzy i ich pochowali to przecież mieszkańcy będą ich szukać - znajdą, wykopią i pokażą jako amerykańską zbrodnię. A potem to już wyżej wspomniane liberalne media, wynikający z ich zainteresowania proces itd.
Pomyśleli, przegadali i... wypuścili pasterzy. Ci zaś pobiegli do wioski gdzie była cała rebeliancka armia, która przybiegła zobaczyć Amerykanów. Tu następuje opis rodem z „Rambo”, po jego zakończeniu żyje tylko główny bohater, który z nadzieją oczekuje odsieczy, którą dzięki swojemu bohaterstwu wezwał jego poległy kolega.
To jednak nie wszystko, bo gdy nasz bohater ucieka, w odległej bazie SEAL's, gdzie odebrano sygnał, następuje pełna mobilizacja i kto żyw wsiada do śmigłowca lecącego na ratunek. Lecą na ratunek! Chcą wyskoczyć w miejscu lądowania zaginionego oddziału, a tam niespodzianka – talibowie wsadzają im w otwartą klapę śmigłowca rakietę! Bum i giną kolejni super komandosi.
Jeśli komuś przeszkadza moje zwięzłe i proste w formie streszczenie (w dodatku pełne wykrzykników!) to muszę się przyznać, że kontrast pomiędzy patriotyczno-nadętymi tekstami o przewadze SEAL's nad wszystkim, a kupą błędów, która doprowadziła do tragedii jest zbyt wielki by jej rozmiar go „przykrył”.
Końcówka to szczęśliwy koniec, dobrzy Afgańczycy, w przeciwieństwie do tych złych, ratują komandosa. Odnajdują go koledzy rangersi (to ci gorsi żołnierze amerykańscy) i na koniec jeszcze dostaje medal z rąk Najwyższego dowódcy (tak nazywa prezydenta swojego kraju). Jest jeszcze łzawa opowieść z serca Teksasu, gdzie, w czasie gdy był uznany za zaginionego, pół stanu pocieszało jego rodzinę.
Wiem, że w zasadzie opowiedziałem całą książkę psując radość czytania. Usprawiedliwia mnie to, że owej pozycji serdecznie nie polecam. To propagandówka czystej wody. A jak ktoś będzie miał ochotę i mimo wszystko będzie chciał to zrobić to niech da znać – mam książkę do oddania.
W moim osobistym 6-gwiazdkowym rankingu – 3 i to tylko ze względu na pamięć po poległych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz